Jest 2.04.2020. Od jakiegoś czasu zamiast w stolicy, mieszkam na prowincji małomiasteczkowej, bo mieszkanie w małej klatce w bloku jest mniej zabawne niż w domku z ogródkiem.
Dziś usiłowałam zrobić zakupy tuż po 17.
Nigdy to nie był problem, bo oprócz kilku sklepów, do których i tak rzadko chodzę, reszta była czynna do 18 albo dłużej. A dziś szok.
Po tym jak ostatnio rząd i premier zwariowali wprowadzając kolejne bezsensowne utrudnienia, sklepy skróciły godziny pracy, część jest pozamykana do odwołania, np sklep z rowerami i drobiem. Ludzie jakby wymarli.
W warzywniaku dowiedziałam się, że duże wzięcie mają bratki, bo ludzie pozamykani w domach zajęli się ogródkiem, jako, że na południu Polski jest nieco cieplej niż na północy.
Rząd może być z siebie chyba zadowolony - zamienił małe miasteczko, w którym życie tętniło swoim rytmem, we wiochę zabitą dechami.
Trzeba dodać koniecznie, że nie ma tu przypadku zakażenia koronawirusem, ani tym bardziej żadnej ofiary śmiertelnej. Wszyscy są zdrowi i z powodu nieuzasadnionych zaleceń rządu zostali pozbawieni konstytucyjnych praw do pracy, przemieszczania się. Bardzo wielu starszych ludzi nie ma komputera ani internetu, nawet telewizora, bo nie chce. Gdyby nie słuchali radia, to pewnie nie wiedzieliby, co rząd powymyślał.
Takich miasteczek są tysiące w Polsce. Czyli całą Polskę zamienili w wieś zabitą dechami. Bardzo brzydko to wygląda, bo z nicnierobienia nie będzie ani jedzenia, ani pieniędzy.
Kto by pomyślał, że akurat PiS zdecyduje się na wprowadzenie stanu wojennego dla swoich wyborców zamiast wprowadzić czasowy obowiązek noszenia maseczek w przestrzeni publicznej i w pracy.
|