Jelcyn, wstyd dla Rosji
1991 r. Jak zepsuto nowy kraj.
Wiktor Suworow, w: Historia, nr. 10, (20) paźdz. 2014
Korupcja i pijaństwo. To dwie główne cechy prezydentury Jelcyna
Borys Jelcyn jest postrzegany na Zachodzie jako pierwszy demokratyczny przywódca Rosji. Sympatyczny, jowialny starszy pan, który obalił komunizm i wprowadził Rosję na drogę do normalności. Do historii przeszedł jego wizerunek, jak w 1991 r. stoi na czołgu i powstrzymuje pucz Janajewa.
Wizerunek taki jest jedną wielką piramidalną bzdurą. Zacznijmy od tego, że Borys Jelcyn za czasów sowieckich był członkiem politbiura. A zasada była wówczas prosta - aby znaleźć się w politbiurze, należało być bardzo, bardzo złym człowiekiem. Była to bowiem komórka kierownicza niezwykle niebezpiecznej organizacji przestępczej, jaką była Komunistyczna Partia Związku Sowieckiego.
Fakt, że po upadku komunizmu Jelcyn został prezydentem Rosji, nie czyni go jeszcze pozytywnym bohaterem. Liczy się bowiem nie sam fakt, że ktoś piastował jakieś stanowisko, ale to, co na tym stanowisku zdziałał. Bilans prezydentury Jelcyna jest zaś katastrofalny. To on okaleczył w kołysce dziecko, jakim była Rosja. To, że dzisiaj Rosja wygląda tak, jak wygląda - a więc jest jedną wielką ruiną rządzoną przez bandziora - jest właśnie zasługą Borysa Nikołajewicza.
Gdy załamał się Związek Sowiecki i skończyła się obłędna gospodarka centralnie planowana, Rosja stanęła przed dziejową szansą. Mając wszelkie możliwe surowce i zasoby naturalne, a przede wszystkim wspaniałych, inteligentnych obywateli, Rosja mogła stać się zamożnym, szczęśliwym i demokratycznym krajem. Należało wówczas dokonać radykalnego zerwania z komunizmem i przeprowadzić wolnorynkowe reformy.
Co zaś zrobił Jelcyn? Otóż Jelcyn nie zrobił nic. Pozwolił, aby cały majątek narodowy dostał się w łapska komunistycznych sitw złożonych z partyjniaków, oficerów bezpieki i członków mafii. Rosja stała się państwem złodziejskim, w którym nie ma sprawiedliwości.
Jak to wyglądało w praktyce? W jakimś prowincjonalnym mieście znajdowała się fabryka. Za komuny była państwowa, a potem nagle stawała się prywatna. Kto zostawał jej właścicielem? Załoga, zachodni inwestor, jakiś rzutki rodzimy biznesmen? Skądże znowu! Fabrykę dostawał jej dyrektor z czasów komunistycznych. A więc aparatczyk skierowany na to stanowisko przez partię. Tacy ludzie z dnia na dzień stawali się miliarderami. Aby chronić swoją fortunę, natychmiast dopuszczali do spółki lokalnego szefa milicji lub KGB. Z więzień wyciągali zaś kryminalistów i tworzyli swoje prywatne uzbrojone armie. Właśnie na tej glebie wyrosła nagle rosyjska mafia. I właśnie na prywatne konta tych wszystkich komunistów, bezpieczniaków i kryminalistów trafiły pieniądze ze sprzedaży rosyjskiego majątku narodowego.
Środki te nie trafiły do społeczeństwa. Nie zbudowano za nie szkół, szpitali, dróg ani innej niezbędnej infrastruktury. Rosja jest dzisiaj zdezelowanym, biednym krajem, w którym zwykli obywatele żyją w nędzy, a rozmaite cwaniaki zgromadziły bajeczne fortuny. Symbolem tego może być to, co się dzieje z pieniędzmi, jakie Rosja dostaje za gaz i ropę. One nie spływają w dół. Rosja się dzięki nim nie bogaci, nie staje bardziej nowoczesna. Wszystko trafia do kieszeni aparatu.
Mało kto wie, że gdy powstał Gazprom, jego prezesem został sowiecki minister przemysłu gazowego Wiktor Czernomyrdin. I automatycznie dostał 5 proc. akcji. Były wówczas warte... 5 mld dol.
Choć Jelcyn miał pełnię władzy w swoich rękach, nie zrobił nic, aby rozliczyć bezpiekę i partyjną nomenklaturę. Wprost przeciwnie - zapewnił im miękkie lądowanie w nowej rzeczywistości.
Dlaczego? Sam był bowiem członkiem tego towarzystwa. I kradł razem z nim. Wokół Jelcyna utworzyła się grupa ludzi nazywana Rodziną. W jej skład rzeczywiście wchodzili jego najbliżsi krewni, ale również ich znajomi i wielu zaprzyjaźnionych z prezydentem biznesmenów. Wykorzystując jego wpływy, dokonywali wręcz niebywałych przekrętów.
Aby nie być gołosłownym, opowiem pewną historię. Dotyczy ona jednej z operacji przeprowadzonych przez Tatianę Diaczenko, córkę Jelcyna.
Otóż pewnego razu przyszedł do niej pewien człowiek.
- Tatiano - powiedział - dam ci diamenty warte 2 mln dol.
- Wspaniale! - odparła.
- Musisz jednak coś dla mnie zrobić. Gdy twój tatuś będzie na gazie, podsuń mu ten jeden dokument do podpisania oświadczył, wręczając jej kartkę. Tatiana oczywiście chętnie się na to zgodziła. Jeden podpis za 2 mln dol.!
O co w całej sprawie chodziło? Otóż tym człowiekiem był Borys Bieriezowski. A dokument - nakazywał... oddanie w jego ręce Aeroflotu. Czy wyobrażają sobie państwo, o jakim majątku mówimy? To są sumy wręcz niewyobrażalne. Ile mogą być warte wszystkie lotniska na terenie Rosji? Wszystkie samoloty i wszystkie biura Aeroflotu rozsiane po stolicach świata? W Londynie biuro znajdowało się na Piccadilly, w Paryżu na Champs-Elysees, w Nowym Jorku na Piątej Alei. Same te budynki były warte dziesiątki milionów w twardej walucie.
W sumie zaś mówimy o setkach miliardów. Bieriezowski dzięki temu jednemu podpisowi stał się jednym z najbogatszych ludzi świata. Oczywiście z miejsca przystąpił do wyprzedaży własności linii lotniczych.
W całej tej historii najzabawniejsze jest to, że gdy Bieriezowski zgłosił się do Tatiany, nie miał tych diamentów wartych 2 mln... Kupił je z pieniędzy uzyskanych po przejęciu Aeroflotu. Tak się właśnie robiło biznes w Rosji Borysa Jelcyna.
Należy również pamiętać, że to ten człowiek wyniósł do władzy Władimira Putina. Najpierw uczynił go szefem Federalnej Służby Bezpieczeństwa, a w sierpniu 1999 r. powołał go na stanowisko premiera Federacji Rosyjskiej. Miesiąc później w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku wyleciały w powietrze budynki mieszkalne. Zginęło blisko 300 cywili. W całej Rosji zapanowała histeria, zaczęto domagać się silnego przywódcy, który okiełznałby "terrorystów" i przywróciłby porządek.
Przywódca taki oczywiście się znalazł. 31 grudnia 1999 r., o północy,
Jelcyn wystąpił w telewizji z tradycyjnymi życzeniami bożonarodzeniowymi dla narodu. Przy okazji ogłosił Rosjanom, że ustępuje ze stanowiska i zastąpi go Władimir Putin.
Było to istne kuriozum i złamanie obowiązującego w Rosji prawa. Jelcyn nie miał bowiem prerogatyw pozwalających mu mianować kogokolwiek prezydentem Rosji. Było to zagranie w stylu latynoskiej dyktatury.
Pierwszy dekret Putina jako prezydenta elekta dotyczył zaś zapewnienia
całkowitej bezkarności Jelcynowi i jego "Rodzinie". Napisano w nim wprost, że służby państwowe nie mogą prowadzić żadnych postępowań karnych przeciwko byłemu prezydentowi.
Putin postawił w ten sposób Jelcyna ponad prawem. Od tej pory były prezydent nie mógł być bowiem aresztowany ani za swoje dotychczasowe przestępstwa, ani za swoje ewentualne przyszłe machlojki.
Było to wydarzenie bez precedensu. Kolejne złamanie konstytucji Rosji, która wyraźnie stwierdza, że wszyscy obywatele - niezależnie od pełnionych funkcji - są równi wobec prawa. Stało się tak oczywiście na mocy układu zawartego przez tych dwóch ludzi. Jelcyn oddał Putinowi władzę, a Putin rozpiął nad nim parasol ochronny.
Poparcie dla Jelcyna na przełomie lat 1999 i 2000 wynosiło 6 proc. Jego przekrętami interesowała się prokuratura i dla wszystkich było jasne, że w momencie, gdy skończy się prezydencka kadencja, Jelcyn natychmiast wyląduje za kratkami. Wiedział również o tym sam prezydent. Szukał więc wyjścia z sytuacji i dlatego zgłosił się do szefa FSB. Tylko tajna policja mogła mu zagwarantować bezpieczeństwo. Cena była jednak wysoka - oddanie władzy nad Rosją w jej ręce.
Na końcu nie można nie wspomnieć o jeszcze jednej cesze prezydenta. Otóż Jelcyn był pijakiem. Żłopał wódkę bez umiaru i całkowicie tracił nad sobą kontrolę. Nie potrafił się powstrzymać nawet w czasie oficjalnych uroczystości i zagranicznych wizyt. Zachowała się niezliczona ilość nagrań, na których widać Jelcyna słaniającego się na nogach, bełkoczącego i zachowującego się w sposób ordynarny.
Pamiętam doskonale jedną z takich historii.
Jelcyn wracał z USA i po drodze miał odbyć oficjalną wizytę w Irlandii. Na lotnisku rozwinięto czerwony dywan, stawili się irlandzki premier i wielu innych oficjeli. Ustawiono kampanię honorową i rozwieszono rosyjskie flagi. Samolot wylądował o czasie, podkołował do czerwonego dywanu, drzwi się otworzyły i... nic. Nikt nie wyszedł. Premier Irlandii i jego świta stali tak przez pół godziny, wpatrując się w te otwarte drzwi. Po tym czasie drzwi się zamknęły, samolot wrócił na pas startowy, wzniósł się w powietrze i odleciał do Rosji. Okazało się później, że Jelcyn był tak urżnięty, że nie mógł nawet wstać z fotela. Kompletnie pijani byli również wszyscy członkowie jego delegacji. Doradcy, tłumacze, ochroniarze. Nikt z nich nie był w stanie wyjaśnić sytuacji Irlandczykom. Jedynym trzeźwym człowiekiem na pokładzie był pilot. A i to nie jest pewne.
Dzisiaj ludzie się z tego śmieją, dla każdego Rosjanina obserwowanie podobnych scen było jednak największym wstydem i upokorzeniem. Naszym prezydentem był urżnięty komunistyczny wieprz.
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=13957&Itemid=47
-
|