Rozmowa Ryszarda, polskiego inżyniera, z Perem, szwedzkim profesorem biochemii na emeryturze, który przez ponad 20 lat prowadził laboratorium biochemiczne na jednym z amerykańskich uniwersytetów; przez tydzień bez mała spotykali się na brazylijskiej plaży w Ponta Negra w listopadzie 2015 roku.
Gdy zaczęliśmy rozmawiać o sprawach nauki, któregoś dnia tematem naszej dyskusji była biologia (a jest to temat, który od dziecka mnie interesował), Per powiedział: „szkoda gadać, dzisiejsza nauka zwariowała. Nie wiem, czy już nie jest za późno, żeby coś zmienić – to wszystko prowadzi nas do samozagłady”.
Co masz na myśli? – zapytałem. I Per rozpoczął swój wywód.
Kiedy mowa o nauce, należy na początek stwierdzić, że prowadzenie badań naukowych to bardzo trudne zajęcie. Natomiast sama prezentacja wyników badań naukowych, naukowe wypowiedzi, oświadczenia – wszystko to są sprawy bardzo proste. Tutaj chodzi o rzeczy proste, które należy zrozumieć, a wyniki sprawdzić. Przedstawić wyniki badań po tym jak naukowiec wykonał swoją trudną pracę – to potrafi każdy, do tego wystarczy zdrowy ludzki rozum i ogólne wykształcenie.
Dlaczego to jest takie łatwe? Dlatego że tutaj chodzi tylko o wyniki, a te mogę być nazywane naukowymi tylko wtedy gdy spełnią takie warunki jak powtarzalność i sprawdzalność! Sprawdzić i powtórzyć – to prosta rzecz. W matematyce może to być trochę trudniejsze, natomiast w biologii sprawdzenie jest często bardzo proste. Trudności pojawią się tylko wtedy gdy naukowcy te proste wyniki badań próbują przesłonić skomplikowanymi wyrażeniami i mnogością obcych słów, ukazując tym samym, że w gruncie rzeczy nie mają żadnych wyników.
Nauka ma stale reguły: powtarzalność i sprawdzalność, nauka jest związana także pewnymi metodami. Chodzi tutaj o dwie podstawowe metody – heurystyczną i empiryczną, zrozumienie i dowód. Ta pierwsza nie będzie nas teraz tak bardzo interesowała, może później, bo także w biologii mamy do czynienia ze zrozumieniem, z interpretacją. Te z kolei są uzależnione od modeli myślowych (paradygmatów), i to w ich ramach rzeczywistość oraz dowody muszą być logiczne uporządkowane. Natomiast nas interesuje „wiedza“ – dowód oddzielony od „wiary” – przypuszczenia. Przypuszczenie w nauce nazywamy „hipotezą” Hipoteza nie jest dowodem. Budowanie naprawdę wielkiej hipotezy na podstawie żmudnej pracy i analizowania przypadków jest w pracy naukowej rzeczą najtrudniejszą. Sprawdzenie takiej hipotezy, jak wspomniałem, jest relatywnie proste. Jeżeli hipoteza jest rzeczowo zweryfikowana, wtedy mamy dowód.
Na przykładzie podam, jak wygląda weryfikacja hipotezy. Stawiam hipotezę: „Kamień spada w dół”. Robię eksperyment: biorę kamień do ręki i upuszczam go z pewnej wysokości i obserwuję, co się z nim dzieje. Ze zdziwieniem stwierdzam: kamień spada. Ten eksperyment powtarzam kilkukrotnie i... za każdym razem ten kamień spada. Moja hipoteza jest zweryfikowana. Mam naukowy dowód na to, że kamień wypuszczony z ręki spada za każdym razem. Tak prosta jest nauka. Teraz opisuję ten eksperyment, dzięki czemu każdy może go powtórzyć i sprawdzić wynik. Każdy może wziąć kamień do ręki i z pewnej wysokości go upuścić, i przekonać się, że kamień spada. Mogę naturalnie dalej eksperymentować z tym kamieniem, mierzyć czas itd, itd.
Stawiam następną hipotezę: „kamień ‘spada’ w górę”. Sprawdzam: biorę kamień do ręki i go upuszczam. Ze zdziwieniem stwierdzam: kamień nie spada w górę, spada w dół. Ale to nas tutaj nie interesuje, nas interesuje tutaj tylko to, że ten kamień nie ‘spada’ w górę ani nie lata. Powtarzam ten eksperyment i za każdym razem kamień nie leci w górę. Moja hipoteza „kamień spada w górę” jest sfalsyfikowana. Tym samym udowodniłem, że ta hipoteza jest fałszywa.
Falsyfikowanie hipotez w nauce jest bardzo rzadko możliwe. Przykład: stawiam hipotezę, że „na jakiejś planecie żyją zielone ludziki z siedmiokrotnie zakręconym ogonem”. Taką hipotezę będzie bardzo trudno sfalsyfikować. Musiałbym wybrać się w podróż na wszystkie planety i sprawdzać, czy przypadkiem nie istnieją tam te „zielone ludziki”. Mogę też bardzo dokładnie sprawdzić, bądź też na podstawie innych dowodów wysunąć uzasadnione przypuszczenie, czy takowe ludziki tam istnieją. Takim oto sposobem mogę tę hipotezę wzmocnić, jednakże nadal brakuje mi dowodu. Mogę też taką hipotezę zarzucić, widząc, że jest ona w istocie kretyńska. Wrzucam tę hipotezę do wielkiego kubła na śmieci, w którym spoczywają sobie hipotezy bezsensowne, nieuzasadnione i sfalsyfikowane. Tam, w tym kuble na śmieci, jest jeszcze sporo miejsca – w szczególności na śmieci naukowców zajmujących się genetyką i biologią molekularną.
Sam widzisz, że sfalsyfikowanie takich hipotez jak ta z przykładu o „zielonych ludzikach” jest rzeczą prawie niemożliwą. Nie mogę udowodnić, że tych „zielonych ludzików” nie ma, mogę próbować przedstawiać dowody, które pokażą, że ta hipoteza o „zielonych ludzikach” jest nieuzasadniona. Dlaczego powtarzam, że nauka zwariowała? Jednym z powodów jest to, że to nie ja powinienem udowodnić, że tych „zielonych ludzików” nie ma, a ten, kto twierdzi coś tak kretyńskiego. To ów naukowiec zobowiązany jest przedstawić dowody – dowody, które są sprawdzalne i powtarzalne. A dzisiaj bardzo często jest właśnie odwrotnie, i to mnie właśnie przeraża.
Pytam go: A co to jest wirus?
Przede wszystkim twoje pytanie jest źle postawione. Na źle postawione pytania otrzymasz zawsze, powiedzmy przeważnie, fałszywe odpowiedzi. Pytanie: „co to jest wirus” jest fałszywe i nonsensowne.
Prawidłowe pytanie brzmi: Co w dzisiejszych czasach nauka nazywa „wirusem” i jakie naukowe wymagania muszą być spełnione na dowód istnienia jakiegoś wirusa. (Ale na dzisiaj wystarczy, już prawie piąta, jutro porozmawiamy – powiedział Per i rozstaliśmy się.)
Wracając do twego wczorajszego pytania: co to jest wirus? Że to pytanie jest głupie, to już sobie wyjaśniliśmy.
Musimy zacząć od definicji, od ustalenia zakresu pojęcia. Jeżeli tego nie zrobimy, będziemy mieli do czynienia z językowym pomieszaniem z poplątaniem. W nauce definicja jest po prostu nie do przecenienia. Definicja stoi zawsze na pierwszym miejscu. Gdybym, na przykład, zaczął teraz opowiadać o istnieniu jakiegoś wirusa, to musielibyśmy najpierw zdefiniować, jakie muszą być spełnione warunki (dowody), bym mógł coś takiego twierdzić. Jasną rzeczą jest, że dzisiejsza nauka stawia sobie zupełnie inne wymagania w zakresie sposobów potwierdzenia hipotezy czy też przedstawienia dowodu niż w ubiegłym wieku, kiedy to nie mieliśmy mikroskopu elektronowego.
Jest jasne, że w roku 1879 mogłem – zgodnie z kanonami nauki – orzekać o istnieniu jakiegoś wirusa, nie oznacza to jednak, że te same twierdzenia mogę powtarzać dzisiaj – i to bez przedstawienia dowodu ich prawdziwości, odpowiadającego standardom dzisiejszej nauki. Brak zdjęcia takiego wirusa – wykonanego pod mikroskopem elektronowym – oznacza w dzisiejszej nauce brak dowodu. Twierdzenia o jego istnieniu bez spełnienia powyższego warunku są hipotezą!
Fachowiec, któremu przestawiono by naukową dokumentację dowodu w postaci zdjęcia, musi najpierw sprawdzić, czy na tym zdjęciu sfotografowane są cząsteczki jednakowego kształtu. Jeżeli na zdjęciu znajdują się cząsteczki niejednakowe, czy też oprócz tych cząsteczek widoczne są jeszcze inne cząsteczki, oznacza to, że wirus nie został wyizolowany. To nie oznacza jednak, że wirusa tam nie ma, oznacza to tylko tyle, że ów wirus nie został bezpośrednio wyizolowany, czyli nie został spełniony podstawowy warunek dokumentujący istnienie takiego wirusa. To znaczy, że hipoteza o istnieniu wirusa nie została zweryfikowana, czyli że brakuje naukowego dowodu.
Wróćmy do przykładu z kamieniem. Także tutaj robię porównania; obserwuję i porównuję: „kamień spada w dół” z wcześniejszym: „kamień spada w górę”. Dzięki tym porównaniom dochodzę do wniosku, że twierdzenie: „kamień spada” jest prawdziwe, a twierdzenie: „kamień spada w górę” – nieprawdziwe, czyli fałszywe.
Można by mówić o błędzie, gdybym twierdził, że „kamień spada w górę” bez przeprowadzenia eksperymentu sprawdzającego. Gdybym natomiast twierdził, że przeprowadziłem eksperymenty sprawdzające, chociaż wiem, że ich nie przeprowadziłem, wtedy nie mielibyśmy do czynienia jedynie z błędem – byłby to rażący przykład twierdzenia sprzecznego z prawdą, byłoby to kłamstwo, czyli umyślne wprowadzanie w błąd.
Fachowiec mający publikację naukową wraz ze zdjęciem wyizolowanego wirusa, i to zdjęciem wykonanym pod mikroskopem elektronowym, może dokładnie sprawdzić, czy wszystkie kroki przedstawione w tej naukowej publikacji są sprawdzalne i rzeczowe. A przede wszystkim – czy odpowiadają dzisiejszym standardom naukowym (Gold Standard), jakie muszą być spełnione, by dowieść istnienia danego wirusa.
Przedstawia się laikowi zdjęcie z małymi cząsteczkami wraz z inną dużą cząstką, wtedy nawet niefachowiec może rozpoznać, że tutaj brakuje weryfikacji tego wirusa, że tutaj nie ma dowodu, że istnienie danego wirusa jest zaledwie domniemaniem.
Dzisiejsza nauka jest zwariowana, w szczególności jej dział, jakim jest biologia molekularna i genetyka, stał się nauką bez dowodów. Nauka stała się pseudonauką! Dowody w tej „nauce”, która zwariowała, przestały już być interesujące, brak dowodów nie ma znaczenia. W „nauce” nie chodzi o pojedyncze dowody, o weryfikację pojedynczych hipotez. W nauce chodzi przecież o łączenie hipotez, ale o łączenie hipotez na prawach logiki!
(Powinienem teraz zacząć trochę inny temat, chciałbym mówić o takich określeniach jak korelacja i kauzalność, ale dajmy sobie spokój na dzisiaj. Zostawmy to do jutra.)
Wracając na chwilę do AIDS. Na podstawie dzisiejszej definicji AIDS, z punktu widzenia nauki nie można tego uznać za chorobę zakaźną! W rzeczywistości związek wirusa HIV z AIDS nigdy i nigdzie nie został naukowo udowodniony.
23 kwietnia 1984 na rządowej amerykańskiej konferencji prasowej Dr. Bob Gallo (złodziej i oszust) ogłosił, że odkrył wirusa HIV, który miałby powodować AIDS. A to, że Bob Gallo to oszust i że ukradł wyniki badań francuskiego retrowirologa Luca Montagnier jest w naszym środowisku (i nie tylko) sprawą dobrze znaną! No i stało się! Opinia publiczna otrzymała przekaz: retrowirusy – uznawane dotąd za absolutnie niewinne – stały się raptem morderczymi. Powtarzam: ani w pracy naukowej Luca Montagnier, ani też Boba Gallo nie ma naukowego dowodu na bezpośrednią izolację wirusa HIV.
Opublikowane zdjęcia HIV są oszustwem! Tak więc i same testy na AIDS, jak już wiesz, nie mają żadnej wartości. Sam producent takowych testów ostrzega użytkowników, że wyniki tych testów nic nie znaczą! Interpretacje testu pozostawia się użytkownikowi! A interpretacja testu w większości przypadków oznacza dla „ofiary” masową chemoterapię. Standardową terapią jest medykament ATZ albo jego pochodne – absolutnie śmiertelna substancja, która wcześniej była stosowana przy „leczeniu” leukemii. Substancja ta zabija limfocyty; zabroniono jej stosowania nawet podczas doświadczeń ze zwierzętami! I tak oto powstała nowa globalna religia AIDS – dyktatura wiary w AIDS, której poddaje się większość państw tego świata! Są pewne wyjątki, jak będziemy mieli czas, przypomnij mnie o tym, to ci powiem które.
Per! Stop, stop, teraz musisz mnie coś wyjaśnić! Dalej nie pojedziemy, dopóki mnie nie odpowiesz na to konkretne pytanie! Czy ja ciebie dobrze zrozumiałem: wirus HIV nie istnieje?
Richard, powtarzam: tego twierdzić nie mogę. Stwierdzam tylko, że brakuje naukowego dowodu na jego istnienie. Tyle. – odpowiedział Per.
Poczekaj, muszę sobie porobić notatki, bo to wszystko zaczyna mnie się plątać. Stwierdziłeś, iż w jednym litrze wody morskiej znajdują się miliony wirusów. I dedukuję, że są one absolutnie – jak to ująłeś – niewinne i nikomu krzywdy nie robią.
Potwierdzam, w jednym litrze wody morskiej znajdują się miliony wirusów, na to są dowody. Czy one mogą komuś krzywdę zrobić czy też nie, tego nie mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć. Do tej pory brakuje naukowych dowodów na to, że jest inaczej – odpowiedział Per.
Po drugie, powiedziałeś, że do dzisiaj brak naukowego dowodu na to, że tzw. wirus HIV w ogóle istnieje, a tym samym testy na tzw. antyciała nie dają żadnej jednoznacznej odpowiedzi? Dobrze zrozumiałem?
Absolutnie korekt! – odpowiedział Per.
Shit, go on – powiedziałem.
Jak pracują dzisiejsi naukowcy? Wcześniej było tak: odkrywano jakąś sprawdzalną rzeczywistość. Później rodził się jakiś pomysł i z tego pomysłu powstawały przydatne produkty. Robiono business. I to było i jest absolutnie w porządku. Dzisiaj to się zmieniło totalnie. Z hipotezy rodzi się pomysł, a z niego powstaje jeszcze inny pomysł, powstaje z tego inna hipoteza, z tej znowu kolejny pomysł itd., a na końcu powstaje produkt, rozumiesz. Za pośrednictwem medialnie wywołanego strachu produkt ten przestawia się jako niezbędny do życia. Staje się obiektem pożądania i w ten sposób robi się business. Miliardowy business. Wirtualny business. Ten business w większości robią Amerykanie. Dlatego też strasznie pilnują, aby ta wirtualna, mydlana bańka nie pękła. Innymi słowy, pilnują tego osła, który im te złote talary przynosi. Wygląda na to, że ten wirtualny świat jest bardzo stabilny. Nikt nie pyta o co tutaj chodzi? Dzisiaj mamy powszechne prawa człowieka do aktywnej i pasywnej informacji. Kto z tego prawa korzysta? Jednostki, nieliczne jednostki!
A co z naukowcami? Przecież oni mogą to wszystko sprawdzić i w naukowej pracy opublikować! - powiedziałem.
Richard, my jesteśmy w permanentnym stanie wojennym! W wojnie przeciwko życiu! W kulturze azjatyckiej, a szczególnie w kulturze chińskiej, paradygmat równowagi wyznacza (może teraz to się zmieniło) drogę myślenia i zrozumienia – „Yang i Yin” stoją w równowadze, Niebo i Ziemia, mężczyzna i kobieta.
Przeciwieństwa są w równowadze! Odchylenia od tej równowagi uznaje się za zaburzenie. A przywrócenie owej równowagi jest zadaniem lekarzy. Wszelkie choroby w tej kulturze definiowane są jako utrata równowagi, utrata harmonii. W ramach tego paradygmatu myślowego dąży się do harmonii. Paradygmat równowagi, harmonii, nie odgrywa w naszej kulturze żadnej roli. W naszej kulturze paradygmatem jest wojna, walka! W biologii konkretyzuje się to po części w teorii Charlesa Darwina. Tutaj mamy ciągłą wojnę, walkę o przeżycie. Ludwik Pasteur forsuje właśnie taki styl myślowy. Pasteur to kłamca i oszust, ta „zwariowana nauka” w dużej części zaczęła się od niego – „nauka”, która prowadzi ludzkość do samounicestwienia!
Dla potwierdzenia proponuję tobie książkę na temat jego naukowych prac. „The private science of Louis Pasteur”, Princeton University Press 1995. Jego styl myślenia, teoria infekcyjnosci, dominuje w myśleniu dzisiejszej medycyny.
W 19 wieku naukowcy doszli do wniosku, że za choroby odpowiedzialne są mikroby! Innymi słowy „straż pożarna” została uznana jako powód pożarów! Od tego czasu część tzw. naukowców zaczęła twierdzić, że choroby są przenośne, „zakaźne”; do dzisiaj nie ma naukowego dowodu na potwierdzenie tej teorii! (Do tego tematu, Richard, przejdziemy innym razem.)
Człowiek jako taki, jego organy stały się miejscem ciągłych wojen! W tym paradygmacie myślowym drobnoustroje to wróg. Wróg, którego natychmiast należy zniszczyć. Stąd mamy ten miliardowy business z antybiotykami. (anty bio = przeciw życiu). To jest wojenny paradygmat. „Najlepszą obroną jest atak”. To właśnie z tego paradygmatu myślowego wywodzą się „szczepienia ochronne”. Ten paradygmat myślowy dominuje w dzisiejszej medycynie.
No właśnie, ja także muszę regularnie szczepić przeciwko wściekliźnie mojego psa. O ile się orientuję, to właśnie Ludwik Pasteur jest odkrywcą tego wirus?
Nie ma naukowego dowodu na to, że takowy wirus w ogóle istnieje. Nie mówiąc już o tym, jak to możliwe, że Pasteur w tamtym czasie zdołał odkryć wirusa! O tym już mówiliśmy. Do bezpośredniej izolacji wirusa potrzebny jest mikroskop elektronowy. Mikroskop elektronowy wynaleziono w roku 1931. Laboratoria zaczęły używać go dość późno, dopiero na początku lat siedemdziesiątych; w czasach Pasteura takowego nie było! Brak więc było wówczas technicznych możliwości. To są domniemania. Hipoteza, która to do dzisiaj nie jest potwierdzona!
To jak to jest! – prawie wykrzyknąłem. Nie ma dowodu na jego istnienie, a ja jestem zmuszany każdego roku zaszczepić swojego psa przeciwko wściekliźnie!
Richard, to jest nic w porównaniu z innymi naukowo nieuzasadnionymi przymusami. Do tego dojdziemy jeszcze. O tym gwałcie, od ludzkiego poczęcia aż do śmierci będziemy jeszcze rozmawiać.
Kiedy wyjeżdżacie? – zapytał Per.
Moja baba mówi, że mam siedzieć tu aż do starości. Ha Ha. Nie nie, zostajemy do 14 stycznia – odparłem.
Spędzacie tutaj Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok? Czy to nie za długo? Chcesz siedzieć w Natal, na tej plaży?
Tak wyszło, moja baba zarządziła, a ja jak mogę korzystam. Ona płaci. Ha Ha – odparłem.
Ale w marcu spotkamy się w Zermatt? – zapytał Per
Jak Bóg da! Och tutaj, to marzy mi się jazda na nartach! – odparłem.
Trudności w naukowych badaniach nie mają nic wspólnego z wiedzą ani z techniką, którą naukowiec sobie z latami pracy przyswaja. Największą trudnością w pracy naukowca jest osiągnięcie dystansu – dystansu do własnych prac naukowych. Większość naukowców nie jest w stanie spojrzeć z dystansu i wyjść poza swoje dotychczasowe paradygmaty myślowe. Ci pseudonaukowcy twierdzą, że ich paradygmaty myślowe odpowiadają absolutnej prawdzie, niektórzy z nich twierdzą nawet, że jest to Boskie Objawienie.
Naukowców z sercem i duchem dzisiaj już prawie nie ma. Natomiast pseudonaukowców jest cała masa. Tacy pseudonaukowcy żyją w wirtualnym świecie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że właśnie tego typu pseudonaukowcy wypowiadają się o rzeczywistości.
Per, muszę powiedzieć, że zaraziłeś mnie tym wirusem, co ja mówię: „wirusem”, przecież według twojej teorii wirusy nie są zaraźliwe. Powiedzmy, że zaraziłeś – jeżeli to powiedzenie jest adekwatne po tym, co od ciebie usłyszałem – takim zarazkiem o nazwie „dociekanie prawdy”.
Richard, gdyby tylko takie zarazy istniały, ha ha ha, byłbym bardzo spokojny i nie martwił się o swoje wnuki – o to, czy one mnie przeżyją. My jesteśmy chyba, no może ja nie, ale ty, tą pierwszą generacją, co swoje własne dzieci przeżyje.
—
Powiedz, Per, dlaczego na całym świecie głosi się tego rodzaju nieprawdy? Czy to nie powinno być tak, że takie błędy, przy takiej ilości naukowców, powinny być niemożliwe?
Cały świat zaszczepia, przecież wiemy jak działa system immunologiczny, rozumiemy także, jak człowiek może się przed tymi – powiedzmy – „wrogami” chronić. Tam gdzie tyle podniecenia, gorączek, wyprysków na ciele itd., a więc chorób, tam muszą być i zarazki. Przy takiej ilości kłamliwych meldunków, tysiące, codziennie!
Dlaczego? Skąd się to bierze? Kto steruje tym „ruchem kołowym”? Gdzie i jak są zdefiniowane te reguły? Kim są ci odpowiedzialni? Kim są ci głupi? Kim są ofiary? Jeżeli jest tak, jak ty twierdzisz!
Nie odpowiem tobie na to pytanie, musiałbym przejść do polityki, a nie chcę politykować, chcę tobie podać parę faktów. Po części zresztą dostałeś już odpowiedzi. Przypomnij sobie tylko, co mówiłem o sterowaniu społeczeństwem poprzez wzbudzanie strachu. Na te inne pytania musisz sam znaleźć sobie odpowiedź. - odpowiedział Per.
W 1796 roku – słyszysz? – w 1796 roku pierwsze szczepienia, które szybko weszły w modę, rozpoczął Anglik Edward Jenner. Eksperymentując na własnym synu, doprowadził do jego śmierci. To od tego czasu datuje się ta nowa metoda myślenia i „leczenia” trutką, trucizną. Zaczęto używać wszelkich trucizn przede wszystkim w postaci metali ciężkich, jak np. rtęć. Czytałeś „Fausta” J. W. Goethego? Na pewno, przecież wszyscy to czytali, a jak nie czytali, to w teatrze widzieli i słyszeli!
Przypomnij sobie, co pisał w części pierwszej (dr Faustynus do Wagnera)
„Jak muchy po tym panaceum marli chorzy,
Czy ktoś ozdrowiał? Gadać szkoda!
Pośród tych dolin i tych gór
Gorzej niżeli czarny mor
Hulaliśmy z diabelskim eliksirem (tlenki rtęci)
Tysiącom trutkę podawałem sam,
Oni powiedli, a ja patrzeć mam,
Jakim zbrodniarze cieszą się dziś mirem.”
Richard, czy ty myślisz, że dzisiaj coś się zmieniło? Nic się nie zmieniło, albo powiem dobitniej: dzisiaj jest tysiąckroć gorzej! Dzisiejsza technika umożliwia nam szybkie zweryfikowanie teorii i hipotez 19 wieku. I to zrobiono. Naturalnie naukowcy widzą, że większość tych teorii, na których podstawie grasuje dzisiejsza medycyna, to są bzdury, bzdury do 100 potęgi.
Teorię infekcyjności nazistowscy niemieccy lekarze próbowali zweryfikować w obozach koncentracyjnych na ludziach. Prowadzono nieludzkie, bestialskie doświadczenia, i nic, nic się nie potwierdziło! Amerykanie po wojnie przejęli całą dokumentację tych niemieckich nazistowskich eksperymentów. Próbowali sami jeszcze raz te eksperymenty powtórzyć. Na Indianach. I znowu nic! Nic się nie potwierdziło. I przycichło, raptem zrobiło się cicho, przestano dyskutować, naukowcy na krótko otrzeźwieli!
Prof. Ludwik Fleck przedstawił wyniki swoich badań z obozu w Buchenwaldzie późniejszemu laureatowi Nobla, F. Burnetowi, ten natomiast w 1951 roku w Scientific American napisał: „jeżeli spojrzymy na scenę medyczną w Ameryce Północnej i w Australii, to spostrzeżemy wielkie zmiany. Przestano interesować się chorobami zakaźnymi. Zamyka się szpitale albo przeznacza je na inne cele. Jak widzę, głównym punktem zainteresowań jest teraz biologia wirusów, ich struktury i funkcje, jakie spełniają w komórce.”
Poczekaj, powiedz: czy to znaczy, że bakterie, wszystkie bakterie są nieszkodliwe?
Bakterie produkują trucizny tylko wtedy, kiedy odetnie się im dostęp tlenu! To, że brakuje dowodów na istnienie zakaźnych wirusów było rzeczą znaną na naukowej scenie zaraz po pierwszych badaniach dzięki zastosowaniu techniki w postaci mikroskopu elektronowego. Widziano i zidentyfikowano istniejące wirusy, jak np. adenowirusy, te jednak okazały się znowu niewinne, miały być one odpowiedzialne za lekką formę kataru, wirusy bakterii, nazywane fagami, kilka wirusów roślinnych.
Jednak nie znaleziono ani jednego groźnego, zakaźnego wirusa przeciw któremu można by szczepić!
Takie odkrycia nie pasowały do koncepcji amerykańskiej agencji zdrowia CDC (Center for Disease Control) amerykańskiej agencji epidemiologicznej. Wiesz, że tam wszyscy „latają” w wojskowych mundurach? Jest jeszcze tajna, tak to nazwijmy, tajna agencja należąca do CDC – EIS (Epidemic Intelligence Service). To jest takie medyczne CIA. Tam pracują tzw. detektywi ds. epidemii. I to właśnie za ich przyczyną mamy do czynienia z tym nieustannym, bezpodstawnym zastraszaniem świata w skali globalnej.
AIDS, Antrax, Ebola, a teraz ptasia grypa. Nic, ale to nic z tego nie jest naukowo udowodnione. To nowy styl prowadzenia wojny – wojny za pomocą strachu. Już chyba o tym mówiłem... Niektórym się jednak wydaje, że taka mała agencja nie może narzucić swojej dyktatury całemu światu! Powiem tobie, że ta agencja zatrudnia, oficjalnie, kilka tysięcy pracowników, a drugie tyle – nieoficjalnie, rozproszonych po świecie, siedzących w Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), która jest pod ich kontrolą; w ministerstwach zdrowia wielu państw, w mediach jako reporterzy medyczni, w szpitalach, w telewizji, w fundacjach: Ford, Rockefeller, Joseph Kennedy, FDA (Food and Drug Administration) EFSA (European Food Safety Authority) itd, itd. Dodam jeszcze tylko, że budżet tej „małej” organizacji przewyższa kilkakrotnie budżet Pentagonu! Szacuje się go na około $800 miliardów. Wyobrażasz sobie, co z takim majątkiem możne zrobić? Poruszyć niebo i ziemię!
Brake, brake, Per! Mam klika ważnych pytań? Musisz mnie to teraz wyjaśnić. Czy to ma znaczyć, że do dzisiaj, na całym świecie, przeprowadza się szczepienia ludzi celem immunizacji przeciw takim groźnym zakaźnym chorobom jak: polio, ospa, odra, grypa, nie mając na nie naukowych dowodów?
Absolutnie korekt! Nigdzie nie ma opublikowanej pracy naukowej przedstawiającej bezpośrednią izolacje tych i jeszcze wielu innych „zarazków – wirusów”, nie ma naukowego dowodu ich istnienia. W żadnym z tych przypadków nie spełniono „postulatów Kocha”. Brakuje dowodów! To są nieudowodnione pozostałości 19 wieku.
Madness, ciarki mnie przechodzą, idę do wody się ogrzać. Odkrzyknąłem i pobiegłem.
Pytaj, pytaj Richard, zadawaj ludziom odpowiedzialnym pytania, żądaj informacji. Dzisiaj masz do tego zagwarantowane prawo, szukaj, szukaj prawdy, i wtedy, małymi, małymi kroczkami będziesz coraz szerzej otwierał oczy, dzielił się tymi informacjami z innymi… Ludzie zaczynają zadawać pytania, wprawdzie jest tych pytających bardzo mało, mimo to zaczyna się coś na świecie dziać.
Słuchaj, Per, mam pomysł. Ja jestem pewny, że w mojej portmonetce znajduje się „wirus-pożeracz pieniędzy” (WPP). Ostatnio go odkryłem i nazwałem „polonikusH5N18“. Aby pomoc wszystkim tym, którzy mają podobne symptomy, a odpowiedzialny za ten stan rzeczy jest w 100% ten przeze mnie niedawno odkryty „wirus polonikusH5N18”, będę produkował szczepionkę. Co ty o tym myślisz, Per? - zapytałem.
Dobry pomysł, najpierw zamów dwie caphirine (to taki popularny brazylijski cocktail) zanim przejdziesz do szczegółów!
I teraz, gdybym reklamował, sprzedawał, a także wstrzykiwał za niewielką opłatą, powiedzmy 10 Euro, poprzez zastrzyk w portmonetkę ją immunizował przeciwko temu „wirusowi-pożeraczowi pieniędzy”, to sądzę, że po krótkim czasie ktoś mógłby mnie zarzucić oszustwo i mnie oskarżyć. Ja natomiast broniąc się w sądzie, argumentowałbym, że ten mój czyn nie może podlegać pod oszustwo, ponieważ wszyscy wiedzą dokładnie, że takiego wirusa nie ma, ani być nie może, że to się przecież tylko o zabawę rozchodzi! Jak myślisz? Skol! Co ty na to, Per? - zapytałem.
Hm, dobry pomysł. Musiałbyś być jednak przegotowany na to, że ktoś może zażądać od ciebie dowodu na istnienie tego „wirusa-pożeracza pieniędzy”. Musiałbyś kogoś przekupić w urzędzie dopuszczającym takie szczepionki do obrotu, jak sądzę. Myślę, że z tym dałbyś sobie radę. Natomiast jest jeszcze inny warunek: musiałbyś być także członkiem legalnego syndykatu.
Mój kolega pracuje od lat z programem Photoshop, jakiś malunek by tam wykręcił, z tym to nie ma problemu, a poza tym – to nie ja będę udowadniał jego istnienie, nich te niedowiarki mnie udowodnią, że on nie istnieje. Z urzędem też bym jakoś zmajstrował! A to trzecie, to nie rozumiem – jakiego legalnego syndykatu? Legalny syndykat! Przecież jedno słowo zaprzecza drugiemu! O co ci chodzi? Przecież według definicji „syndykat” to jakaś kryminalna organizacja!
No właśnie, weź definicję syndykatu i porównaj naukowo wszystkie struktury i organizacje zarządzania syndykatem z organizacjami zdrowia! Ha Ha!
Richard! dokąd idziecie dzisiaj wieczorem na kolację? Macie już coś w planie? Mam ochotę na rosti, może spotkalibyśmy się o 20-stej u szwajcara?
Irenka! idziemy dzisiaj na kolację do szwajcara? – zapytałem moją babę! Jak będziesz grzeczny, to pójdziemy? - odpowiedziała moja baba.
Per, krzyknąłem, OK – o 20-stej u szwajcara.
Źródło: komentarze: https://pubmedinfo.org/2016/12/09/wywiad-z-dr-stefanem-lanka/
|