Ostatnie spotkanie G20 zachowało pozory zgody dobrowolnych układów i faktycznie wzmocniło Międzynarodowy Fundusz Monetarny (International Monetarny Fund, IMF), który mimo europejskiego dyrektora, działa jak filia skarbu USA i jest narzędziem narzucania wysoko oprocentowanych pożyczek, ponad siły państwa, takiego jak Indonezja, pod dyktaturą Suharto, którego ludność następnie przeżywa terapię szokową i płaci wysokie podatki na spłaty bankierów zachodnich. Polacy mieli podobne doświadczenie.
IMF, który odgrywa rolę komornika i nadzorcy niemiłosiernego do ściągania długów, która to rola jest obecnie wzmacniana przez G20. IMF ma niby stać się bardziej łagodną instytucją mówiącą dłużnikom: „Po pierwsze musicie pokornie spłacić długi. Po drugie musicie się poddać prywatyzacji, tak żebyśmy mogli tanio wykupić wasze mienie narodowe, począwszy od banków. Po trzecie musicie podnieść oprocentowanie, żebyście mogli szybciej spłacać nam wasze długi międzynarodowe.”
Naturalnie IMF jest narzędziem USA, które pozwala sobie na „eksplozję” długów i obniżanie oprocentowana do zera, „dla stymulowania gospodarki” i zaciągania coraz większych długów. Rząd USA daje bankom zapomogi, które stanowią proces upaństwawiania banków, etc. Jest to forma protekcjonizmu w czasie, kiedy słabszym państwom narzuca się „wolny rynek.”
Dzieje się tak na zasadzie, że „USA jest zbyt duże żeby mogło zbankrutować.” Jest to jakoby polisa ubezpieczeniowa rządu, który mówi bankom „możecie ryzykować i zarabiać kolosalny zyski, a jak coś się nie uda, skarb państwa was uratuje.” Obecnie jest to forma skrajnego protekcjonizmu na skalę międzynarodową i daje ona, takim korporacjom jak Citygroup, kolosalną przewagę na rynku międzynarodowym, podczas gdy słabsze państwa, muszą stale być pod dyscypliną „wolnego rynku.”
W czasie pierwszej czteroletniej kadencji Bush’a, działał on arogancko, z pogardą, obelżywie tak dalece, że zantagonizował wielu aliantów USA, poza Izraelem i premierem Blairem, znanym jak „pudel Bush’a.” Prestiż USA spadł wówczas do zera. W drugiej kadencji Bush zaczął być mniej nachalny i usunął najskrajniejszych impertynentów międzynarodowych, takich jak Rumsvelt i Wolfowitz, ale nie mógł usunąć wiceprezydenta Dick’a Cheney’a, głównego niszczyciela dobrego imienia USA.
Obama wydaje się być umiarkowanym centrystą, popularnym w Europie głównie, ponieważ nie jest Bush’em. Nawet na Bliskim Wschodzie na razie robi takie wrażenie, które nie znajduje jednak pokrycia w faktach. Podobnie dzieje się w gospodarce, gdzie obecny plan „Obama-Geithner” przypomina plan „Bush-Paulson,” mimo pogarszającej się sytuacji. Nadal podatnicy muszą ratować korporacje, nadal „zyski są prywatne a straty pokrywają podatnicy.”
Obama wybrał spośród tych ludzi, którzy spowodowali obecny kryzys, „niby reformatorów,” żeby ci sami ludzie teraz wyprowadzali gospodarkę z kryzysu. Doradca Obamy, Larry Summers, był ministrem skarbu pod prezydentem Clinton’em i zablokował wówczas kongres przed regulowaniem takich egzotycznych instrumentów finansowych jak „pochodne” („derywatywy”), która były głównym powodem kryzysu. Wraz z Robertem Rubin’em, ówczesnym ministrem skarbu, załatwili oni odwołanie ustawy „Glass-Steagall,” która chroniła banki handlowe przed ryzykiem niepewnych inwestycji.
Z powodu tego odwołania banki wkrótce zaczęły robić bardzo zyskowne i bardzo ryzykowne inwestycje w przekonaniu, że nie grozi im zapaść, ponieważ podatnicy ich zawsze „na nogi postawią” kosztem dziesiątków miliardów dolarów ze skarbu państwa. Teraz ci sami ludzie z Tim’em Geithner’em na czele, są powołani przez Obamę do naprawiania gospodarki USA, ludzi, którzy powinni być pociągani do odpowiedzialności za spowodowanie obecnego kryzysu.
Na pytanie „dlaczego tak jest” profesor Noam Chomsky odpowiada, że dzieje się tak ponieważ wielkie koszty kampanii wyborczej były głównie pokrywane przez instytucje finansowe, które poparły Obamę w większym stopniu niż McCain’a. Obydwaj ci kandydaci byli uzależnieni od tych samych instytucji.
Ekonomista Thomas Ferguson twierdzi, że gra wyborcza w USA polega na kontroli kolosalnych kosztów, które decydują o losach kompanii wyborczych. Tak, więc inwestycje w kampanie wyborcze stanowią inwestycje w kontrolę wszystkich gałęzi rządu federalnego i rządów stanowych w USA.
Profesor Chomsky zgadza się z tą opinią i uważa, że przegląd sum wydanych na kampanie wyborcze jest nieomylnym wskaźnikiem wyniku wyborów. Dzieje się tak od stu lat i obecnie wyznacza dokładnie jak będzie musiał działać prezydent Obama, w ramach amerykańskiej demokracji.
USA faktycznie jest rządzone przez jedną partię wielkich finansów, jest wiec państwem mono-partyjnym. Monopartia ta ma dwa odgałęzienia, jedno Demokratyczne a drugie Republikańskie, tak jak dwa konie wyścigowe należące do jednego zakulisowego zbiorowego właściciela, złożonego ze zmieniającej się stale grupy finansistów. Wszystko jedno, która wersja tej specyficznej monopartii wygra, nadal „właścicielem rządu USA,” jest ta sama, ale wewnętrznie zmienna grupa finansistów, głównie Żydów.
Większość Amerykanów lepiej żyła pod wersją demokratyczną rządzącej monopartii, podczas gdy bogactwo bogatych coraz szybciej rosło pod republikańską wersją rządów zasadniczo mono-partyjnych, udających posłuszeństwo wobec wyborów powszechnych, manipulowanych przez tą samą monopartię, która również kontroluje politykę monetarną za pomocą banku centralnego, instytucji prywatnej zachowującej pozory urzędu federalnego.
WWW.pogonowski.com
|