W jednym z ostatnio udzielonych wywiadów, dziennikarz Marco Tosatti opowiedział o zdarzeniu, o którym dowiedział się z pierwszej ręki: w szpitalu w San Giovanni Rotondo, słynnym «Domu Ulgi w Cierpieniu», którego założycielem był św. o. Pio z Pietrelciny – ksiądz odmówił udzielenia umierającemu sakramentu namaszczenia chorych. Powód: obawa przed zarażeniem się Covidem-19.
https://www.marcotosatti.com/2021/02/02/vox-italia-intervista-a-tosatti-sulla-chiesa-divenuta-materialista-col-covid/
Pierwszym odruchem jest nie wierzyć, że coś takiego wydarzyło się naprawdę. Wpisując jednakże opisany fakt w ogólne ramy obecnej sytuacji oraz biorąc pod uwagę linię przyjętą przez duchowieństwo katolickie od czasu ogłoszenia "pandemii" i związanego z nią kryzysu sanitarnego – a także pamiętając, jak wielką gorliwością wykazał się tenże kler katolicki nie tylko w popieraniu, ale nawet w uprzedzaniu anormalnych i bezprawnych roszczeń rządu włoskiego odnoszących się do zasad korzystania z wolności wyznania (które, jako regulowane stosownym Konkordatem, nie mogą być jednostronnie zmienione przez żadną ze stron) – należy pogodzić się ze smutną rzeczywistością i przyznać, że fakty tego rodzaju nie tylko mają miejsce, ale zdarzają się z pewną częstotliwością i zapewne każdy z nas spotkał się z niektórymi z nich, czy to osobiście, czy też z ust osób godnych zaufania.
Nasuwa się zatem pytanie, jak mogło dojść do tego, że duchowni katoliccy osiągnęli tak niski poziom wiarygodności u swoich wiernych i dopuścili się tak wielkiej niewierności wobec obietnicy złożonej Panu Jezusowi Chrystusowi w momencie konsekracji kapłańskiej. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o kwestię charakteru czy psychologii jednostki; nie dyskutujemy o braku odwagi tego czy innego księdza: Chodzi o to, by zrozumieć, jak jest to możliwe, że tak wiele osób konsekrowanych – przy aprobacie i akceptacji swoich przełożonych – uznało tego rodzaju zachowanie za normalne, wmawiając sobie i innym, że nie chodzi o tchórzostwo i niewierność swojej misji kapłańskiej ale o poczucie odpowiedzialności cywilnej i podporządkowanie się wskazaniom, normom i protokołom ustalonym przez władze sanitarne, które zaakceptowane zostały wprost lub pośrednio przez biskupów i przełożonych instytutów zakonnych.
To, o czym mowa, całkiem zwyczajnie, przejawia się jako brak miłosierdzia wobec bliźniego – przy czym czynnikiem obciążającym (a nie łagodzącym) jest stanowisko "duszpasterskie", które w pewien sposób zostało zinstytucjonalizowane i dlatego daje księżom alibi w postaci możliwości zasłaniania się przepisami sanitarnymi, aby usprawiedliwić to, czego nie można usprawiedliwić: opuszczenie chorych i odmowę udzielenia im wsparcia duchowego w obliczu ciężkiej choroby i perspektywy rychłej śmierci.
Księża ci najwyraźniej zapomnieli, że racją istnienia Kościoła jest nic innego jak zbawienie dusz i że odmowa pomocy owym duszom w trudnych momentach życia jest równoznaczna z odmową pełnienia woli Bożej, co kiedyś zostało przez członków kleru dobrowolnie przyjęte jako paradygmat własnego życia i potwierdzone uroczystą i nieodwołalną przysięgą.
Sprzeczność ta jest jeszcze bardziej jaskrawa gdy zauważa się, że od kilku dziesięcioleci kler katolicki na pierwszym miejscu postawił działalność społeczną, spychając na drugi plan sprawy ducha, i że w związku z tym, odmowa niesienia pomocy duchowej chorym odpowiada autentycznemu i pełnemu samobójstwu moralnemu księży w odniesieniu do własnej misji.
Fakt ten jest także jest oczywistym dowodem na to, że wszystkie, przepiękne przemówienia pana Bergoglio i biskupów – którzy z pewną kokieterią, chętnie nazywają siebie "ulicą" – (...) urządzanie w bazylikach jadłodajni dla bezdomnych czy przekształcanie domów Bożych w noclegownie dla samozwańczych uchodźców, są jedynie pustymi ideologicznymi sloganami i mdłą gadaniną, bez jakiejkolwiek treści. (...) Kiedy zaś do drzwi naszego społeczeństwa zaczynają pukać sytuacje naprawdę naglące i niebezpieczne (...) pojawia się ogólny popłoch i wszyscy spieszą się, aby chronić samych siebie – aby bronić własnego bezpieczeństwa – opuszczają swoich bliźnich w potrzebie na łasce niesprzyjających okoliczności, tak jak uczynili to kapłan oraz Lewita, którzy przeszli obojętnie obok człowieka napadniętego przez zbójców oraz pozostawionego na wpół martwego na środku drogi, na drodze do Jerycha.
Niektórzy mogą zaprotestować, że jeśli ktoś nie urodził się ze lwim sercem w piersi, to nie może sam sobie dodać odwagi. I jest to prawda: ale problem polega właśnie na tym, że chrześcijanin wie, że odwaga, jak każda inna cnota, nie przychodzi człowiekowi w sposób naturalny, tj. zależnie od potrzeb i okoliczności, ale otrzymywana jest poprzez wiarę – jako dar Boży.
Dlatego, jeśli kapłan usłyszał Boże wezwanie i został wyświęcony, powinien po prostu pozwolić działać Bogu: kiedy staje przed jakimś problemem, a zwłaszcza jeśli ów problem wydaje się być ponad jego siły, powinien powiedzieć Bogu, z oddaniem, a przede wszystkim z niezachwianą wiarą:
"Panie, Ty mnie wezwałeś, Ty mnie przeznaczyłeś do swej służby; przyjdź mi teraz z pomocą, bo potrzebuję jej: nie ze względu na mnie samego, lecz aby pozostać godnym sługą Twoim oraz dlatego, że owce Twego stada potrzebują mojej pomocy, a raczej potrzebują Twojej pomocy i potrzebują jej za pośrednictwem mojej osoby; przyjdź mi z pomocą bo należę do Ciebie i niczego nie pragnę, co nie jest Twoją wolą, Twoją chwałą, Twoim zwycięstwem. Ja jestem jedynie Twoim robotnikiem, Twoim narzędziem – dlatego równie dobrze mogę istnieć, jak mógłbym nie istnieć; tylko Ty jesteś niezastąpiony, wyłącznie Ciebie wszyscy potrzebujemy, bo bez Ciebie jesteśmy ubodzy, słabi, pozbawieni środków do życia, ale z Tobą jesteśmy silni, pocieszeni, niezwyciężeni." (...)
Ksiądz, który odmówił udzielenia sakramentu namaszczenia umierającemu, nie posiadał odwagi, ponieważ zabrakło mu wiary. Pokładał wiarę w środki dezynfekujące, maseczki, gumowe rękawiczki, dystans i szczepionki – ale nie w Boga Wszechmogącego.
Przedstawione zajście nie jest bynajmniej przypadkiem odosobnionym, ale symbolem materialistycznego kleru – w całości pochłoniętego kwestiami doczesnymi i niepamiętającego o perspektywie wieczności; kleru, który zapomniał, że życie jest pielgrzymką do Domu Ojca, a śmierć jest etapem niezbędnym; kleru, który chciałby żyć jak najdłużej, bo przestał wierzyć w życie wieczne – jako że uważa je wyłącznie za ładną bajkę – i jest bardzo zdeterminowany w wyrwaniu z rąk śmierci choćby jednego tylko roku, miesiąca, czy dnia życia. Tak, jakby ważne było to, jak długo się żyje, a nie jak się żyje, a przede wszystkim jak się umiera: to znaczy, czy się umiera w stanie łaski Bożej, czy też bez niej.
A jak może umrzeć w stanie łaski Bożej kapłan, który odmówił umierającemu ostatniego Sakramentu? Ponieważ istnieje jeden i tylko jeden sposób, aby żyć i umrzeć pozostając w łasce Bożej: jest nim nieustanne i bezwarunkowe wypełnianie świętej woli Bożej, a nie swojej własnej. Aby zilustrować tęże wizję, pozwalamy sobie przedstawić przypadek bardzo pokornego kapłana, który pozostał prawie że niezauważony poza wąskim kręgiem tych, którzy go znali, a który umarł w opinii świętości: był nim friulijski don Matteo Catuzzo z San Vito al Tagliamento (1850-1924) – osoba o wspaniałej duchowości; ks. Matteo miał zawsze i dla każdego dobre słowo i wolałby umrzeć sam, niż opuścić choćby jednego z powierzonych jego posłudze chorych.
Po upadku Caporetto w roku 1917, jak wielu innych mieszkańców jego rodzinnej ziemi stał się uchodźcą; przebywał w Rzymie, kiedy zapytano go, czy nie zechciałby objąć posady kapelana w szpitalu Santa Maria dei Battuti, znajdującym się w jego rodzinnym mieście. Była to funkcja, która nie wyglądała zbyt atrakcyjnie, zważywszy na to, że kilku księży już wcześniej odrzuciło ową propozycję. Na początku również ks. Matteo postąpił podobnie: podobnie do proroka Jonasza, próbował zignorować wezwanie. Był stary i słabego zdrowia, miał więc powody, aby odmówić. Jednak jego sumienie nie pozostawiało go w spokoju – nie potrafił zamknąć uszu na głos Boga: to On go wzywał, dlatego nie był w stanie odmówić Mu. I oto Don Matteo bierze na siebie tę poważną odpowiedzialność, a dzieje się to w doprawdy trudnych czasach. (...) Oferuje się jako "zastępstwo" zanim nie znajdzie się odpowiednia do tego zadania osoba.
Administracja szpitala zręcznie wykorzystała ów moment i w jednej chwili Don Matteo znalazł się na oddziałach szpitala Santa Maria dei Battuti. Przyszedł na zwykłe zastępstwo i pozostał tam do końca życia (oficjalna nominacja nadeszła po około roku). Jak jest to możliwe? Skąd ta decyzja po początkowej odmowie? Co więcej, owo zanurzenie się w świecie bólu musiało wywołać niemały dyskomfort w jego wrażliwej i podatnej na urazy duszy. A jednak i ów próg charakterologiczny został przez ks. Matteo pokonany.
Dlaczego? W imię czego? Ksiądz wyjaśnia to osobiście w liście z 10 marca 1924 roku: "Pan umieścił mnie pod koniec mojego życia pośród tychże chorych, gdzie tak wielu umiera w ciągu roku, abym przez przygotowywanie i pomaganie innym w umieraniu, sam nauczył się przygotowywać do śmierci".
Tak więc sens służby ks. Matteo był całkowicie rzutowany w wymiar wieczności: na przygotowanie innych do wielkiego kroku, tak, aby przygotować siebie.
Byli pewnie tacy, którzy uśmiechając się półgębkiem i kręcąc głową, wzdychali, zauważając, że ks. Matteo chciał, by wszyscy znaleźli się w Raju. To prawda. Taka była jego misja: towarzyszyć umierającym, trzymając ich za rękę, krok po kroku, z bezgraniczną troską – aż do progu tajemnicy. Wszyscy do Raju!
Tenże cel stał się dla niego świętą obsesją, dla której postanowił zapomnieć o sobie, o swych licznych schorzeniach i dolegliwościach. Gdy agonia przedłużała się – aby pomóc umierającemu do samego końca – zapominał nawet o śnie i jedzeniu. Zakonnice ze szpitala zaświadczą później, że podczas trwania posługi duchowej księdza Matteo, żaden pacjent nie zmarł bez sakramentów. Czy to w dzień, czy w nocy, niezmordowany ks. Matteo był obecny na oddziałach szpitala. W każdym chorym widział ukrzyżowanego Chrystusa. Dla każdego z nich miał słowa otuchy, pocieszenia, serdecznej i troskliwej życzliwości. Chorzy zaś powierzali mu się z ufnością. Wierzyli mu. Bo o ile w wieku siedemdziesięciu lat wiele rzeczy w życiu Don Matteo uległo zmianie, o tyle jego "feeling" z ludźmi pozostał nienaruszony.
Tak więc jego wizyty, które wkrótce rozciągnął na wszystkich chorych w mieście, choć krótkie, były zawsze radością i ulgą. Oczywiście, jego największą troską było zawsze przybliżanie chorych do wiary i jednanie ich z Ojcem. I nikt, co wszyscy zgodnie potwierdzają, nie potrafił uciec od jego przekonujących słów.
Ksiądz Matteo był jednak świadomy, że sam z siebie niczego nie może zrobić; wyznawał:
"Pozostaje mi pragnienie, aby pozyskać dobro duchowe dla owych biednych dusz przed końcem ich życia i błagam Pana, aby dał mi łaskę, ponieważ obawiam się, że przy mych słabych siłach nie uda mi się to" (10 marca 1924 r.).
Dokładnie dwa miesiące po napisaniu tych słów i po pięciu latach codziennego terminowania u śmierci, owe "słabe siły" zdradziły ks. Matteo; także dla niego czas się skończył. 9 maja 1924, o godz. 18.00, dozorczyni szpitalna, która jak co dzień wołała go na nabożeństwo maryjne, zastała go nieprzytomnego, leżącego na podłodze. Lekarze zdiagnozowali paraliż i dla wszystkich stało się oczywiste, że nie ma żadnej nadziei na uratowanie kapelana.
Ks. Matteo, który odzyskał przytomność, również to zrozumiał. Z pogodą ducha przyjął sakramenty. Następnie pożegnał się z siostrami, z zakonnicami, lekarzami i przyjaciółmi, którzy się wokół niego zgromadzili. Zrobił to przy pomocy formuły pożegnalnej najbardziej zgodnej z jego stylem: udzielił błogosławieństwa.
Tajemnica świętości, która obejmuje również odwagę, zawiera się w poddaniu się Woli Boga, w całkowitym powierzeniu się Jemu, w przyzwoleniu na to, aby to On działał poprzez nasze słabe, ludzkie siły.
Dzisiejsze duchowieństwo – dzieci II Soboru Watykańskiego i jego mętnego "ducha" – zadecydowało o umieszczeniu człowieka w centrum wszechrzeczy i poniosło klęskę. Człowiek – albo stawia Boga w centrum wydarzeń – jak czynił to Kościół w przeszłości i jak to zachowywali się nasi dziadkowie – albo traci odwagę i ucieka przed pokusami – na wzór świętego Piotra na dziedzińcu arcykapłana – jako że pokusy, w tym strach, pochodzą od diabła.
Diabeł jest silny, gdy wiara jest słaba, ale to on jest tym który ucieka, gdy wiara jest silna.
Francesco Lamendola 3 luty 2021
http://www.accademianuovaitalia.it/index.php/cultura-e-filosofia/teologia-per-un-nuovo-umanesimo/9890-pastori-e-mercenari
|