Tłumaczył: Roman Łukasiak
Część I Białoruskie wybory
Cytat z tekstu poniżej: Kraj jest odizolowany od Zachodu: Białorusinowi bardzo trudno odwiedzić swego kuzyna w sąsiedniej Polsce lub Litwie, ponieważ UE nie da mu wizy. Szczególnie wrogo usposobiona jest Polska. Panując kiedyś na Białorusi, Polacy uważają siebie za uprawnionych do narzucania Wschodowi siłą zachodnich porządków. Wizy są bardzo drogie dla miejscowych. (W roku ubiegłym załatwiałem taką wizę dla kolegi z Witebska. Zapraszający Polak musi zarabiać co najmniej 2700 zł (netto) na miesiąc, lub gdy zarabia mniej, mieć na koncie kilka tysięcy złotych. Potem się czeka w Polsce miesiąc na potwierdzenie zaproszenia przez „nasze” władze, a gdy w końcu zaproszenie dotrze do Białorusina, to płaci on za wizę „Schengen” aż 60 euro, czyli dwa razy więcej niż Rosjanie i Ukraińcy. Czyli tak zwana Pełnia Praw Człowieka w wydaniu Unii Europejskiej, a w szczególności Polski – MG).
***
Wikileaks ponownie udowodniła, że wyjawia dobrze skrywane tajemnice. Nie jest to materiał na przykuwające uwagę nagłówki, lecz ilustruje, jakie możliwości ma Departament Stanu USA, by organizować rozruchy w spokojnym wschodnioeuropejskim kraju. Jako obserwator międzynarodowy na grudniowych wyborach na Białorusi w roku 2010, byłem świadkiem zarówno praworządności głosowania jak i skandalicznych rozruchów. Jest to opowieść o Białorusi i o tym, w jaki sposób przy pomocy dolarów chciano obalić i podporządkować sobie tę pokojową konstytucyjną republikę.
1. Wprowadzenie
Grudzień na Białorusi jest mroźny. Piękne północne leśne nimfy ubrały się w grube luksusowe śnieżnobiałe płaszcze – jest za zimno by kusić w stroju Ewy. Za miastem wzrok ginie w nieskończonej białej przestrzeni, przerywanej jedynie nielicznymi domami i cerkwią. Puste drogi ożywiają białe zające zeskakujące z oblodzonych poboczy i stada dzikich ptaków lecących po pochmurnym niebie. O tej porze, w tym kraju wszystko jest białe, nie darmo nosi piękną nazwę Białej Rusi.
Białorusini niewiele się różnią od swoich rosyjskich sąsiadów, lecz mają własny charakter. Są rzetelni i opanowani, pojednawczy i uporządkowani, posłuszni i wytrwali. Słabo zasiedlone białoruskie kresy były w ciągu wieków polem konfliktów między Wschodem i Zachodem. W ostatniej wojnie Białoruś straciła jedną trzecią mieszkańców, były to największe straty poniesione spośród wszystkich krajów w Drugiej Wojnie Światowej. Stołeczny Mińsk był całkowicie zniszczony przez Luftwaffe. Wtedy to, w jej puszczach i bagnach ginęły wyborowe niemieckie dywizje SS. Obecnie Białorusini żyją w spokoju, pośród śnieżnych zasp.
Po tej białej pustyni, Mińsk nieoczekiwanie jawi się, jako cywilizowane miasto dla nowoczesnych ludzi. Został odbudowany w latach 1950, a ostatnio poddany gruntownej renowacji. Ulice są zadbane, i nie zapomniano o ruchu pieszym. W przytulnych małych kawiarniach jarzą się kominki, na każdym stole leżą angielskie gazety. O nadchodzącym Bożym Narodzeniu przypomina wielka świąteczna choinka na głównym placu miasta, który przekształcony został na lodowisko, gdzie cały dzień ślizgają się piękne młode dziewczyny w białych spódnicach i czerwonych szalach, razem z elegancko ubranymi chłopcami. Lodowisko jest otwarte i bezpłatne dla wszystkich, jak w Skandynawii. Białoruś jest wschodnioeuropejskim odpowiednikiem niegdysiejszych socjalistycznych państw skandynawskich; lecz, gdy Szwedzi i Duńczycy zajęli się demontażem swoich socjalnych osiągnięć, Białoruś dotychczas opiera się prywatyzacji.
Trudno tutaj znaleźć policjanta, najczęściej trafiają się ci z drogówki. Nie ma oznak państwa policyjnego: brak jest tajemniczych czarnych samochodów, nie ma niepokojącej ciszy, radzieckiego ponuractwa ani poradzieckiego bałaganu. Młodzież jest elegancka, przyjazna i otwarta. Ulice są zatłoczone, równe i czyste. Prezydent Białorusi, nazywany przez Departament Stanu USA ostatnim dyktatorem Europy, chodzi swobodnie wśród ludzi.
Lecz co teraz oznacza być dyktatorem? Epitety nadawane światowym przywódcom są zadziwiająco logiczne, lecz używane słowa zostały przedefiniowane. Wydaje się, że aby zasłużyć na miano „dyktatora”, przywódca powinien jedynie odrzucić rady Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Jeśli przywódca nie zgadza się z NATO, to może zostać zakwalifikowany do otrzymania tytułu „krwawego dyktatora”. Mówiono, że Castro jest „dyktatorem”. Mówiono też, że Chavez jest „dyktatorem”. Teraz mówi się, że Ahmadinejad jest „krwawym dyktatorem”. Długotrwałym i zdecydowanym sprzeciwianiem się imperialnej potędze USA można w końcu zasłużyć na tytuł „tyrana”, którym wyróżniono Stalina i Mao. Sama Białoruś została przez Departament stanu nazwana „państwem buntowniczym”. Gdy ZSRR rozpadł się na łatwe do połknięcia kąski, jedynie maleńka Białoruś postanowiła zachować radziecką flagę, radziecką armię, i socjalistyczny etos. Białoruś nie porzuciła tak szybko, jak inne kraje, tego, co było dobre i trwałe w radzieckim systemie. Gdy inne kraje ucierpiały z powodu narzuconej przez MFW prywatyzacji, Białoruś wybrała powolną, ale pewną drogę inteligentnego doskonalenia i odbudowy przemysłu i miast. W rezultacie Białoruś jest taka sama, jak każde nowoczesne państwo na Wschodzie.
2. 19 grudnia 2010 roku
Byłem na Białorusi, aby obserwować wybory prezydenckie i, prawdę mówiąc, spodziewałem się zainscenizowania jakichś zdarzeń mających na celu zepsucie tego dnia. Wyniki wyborów nie wywoływały większych wątpliwości. Naród był zadowolony z pełnego zatrudnienia i popierał rząd. Dobrze wiedział, co się stało, gdy sąsiednie kraje przyjęły warunki MFW, i dlatego nie czuł ideologicznej potrzeby podążania tą samą zwodniczą drogą. Jednakże, do niektórych ludzi silniej przemawia dolar niż patriotyzm, i spodziewałem się ich zobaczyć. Można zawsze liczyć na tłum prozachodniej bananowej młodzieży protestującej przeciwko temu, kogo wybrała większość. Protestowali w Iranie po wyborczym zwycięstwie Ahmadinejada. Protestowali w Palestynie, gdy wyborcy oddali władzę Hamasowi. W roku 2005 doprowadzili do obalenia wyników głosowania na sąsiedniej Ukrainie, i pomarańczowe gangi zdołały ukraść prezydenturę na pięć długich lat. Jeśli nie zdołają przekonać ludzi za pomocą dolarów, to po prostu doprowadzają do zamieszek i dochodzą do władzy siłą.
Przez cały dzień obserwowałem Białorusinów tłoczących się przy urnach wyborczych. Rozmawiałem z wieloma z nich. Ich prezydent Łukaszenko jest wschodnioeuropejskim Chavezem, który uparcie trzyma się socjalizmu. Będąc przyjacielem Hugo Chaveza i Castro, kupuje ropę w Wenezueli i w Rosji, robi interesy z Chinami, i stara się utrzymać dobre stosunki z sąsiadami. Ludzie go znają, i wiedzą, czego od niego oczekiwać. Rzadko kto znał nazwiska kandydatów opozycyjnych. W każdym punkcie wyborczym wisiały oficjalne plakaty wyborcze, na których było nazwisko i fotografia każdego kandydata, lecz ci całkiem nieznani politycy i ich optymistyczne slogany były narodowi obce.
Głosowanie było przejrzyste, jak wszelkie inne wybory w Europie, i było na nich setki obserwatorów międzynarodowych; żaden z nich nie zauważył jakichś nieprawidłowości. Każdej osobie zapewniono tajność głosowania, oddawali swoje głosy bez obaw. Nawet najbardziej prozachodni analitycy, jak Alexander Rahr z Niemiec, stwierdzili: Łukaszenko przeprowadził wybory przy zdumiewającej popularności 80%. Podobne wyniki dały sondaże wśród wyborców opuszczających lokale wyborcze.
Dopiero po tym, jak w wiadomościach podano sondaże przeprowadzone wśród wyborców opuszczających lokale wyborcze, siły opozycyjne w Mińsku, jakieś pięć tysięcy ludzi, zaczęły maszerować z głównego placu w kierunku budynków rządowych. Marsz był pokojowy, i nie przyciągał wielu policjantów. W rzeczywistości, było o wiele mniej przygotowanej policji niż w przypadku podobnych marszów w Londynie lub Moskwie. Rząd oczekiwał zbiegowiska na placu. Jednak nie oczekiwano, by odpowiednio ubrani ludzie zaczęli szturmować budynek, w którym podliczano głosy. Tłum wykształconych i dobrze ustawionych mińszczan rozbił okna i wyłamał drzwi, próbując siłą dostać się do budynku. Dla wszystkich świadków było jasne, że zamieszki te na pewno nie były spontaniczne, i że była to przemyślana próba zniszczenia kart do głosowania i unieważnienia wyborów.
Przekazywana na żywo transmisja pokazująca buntowników szturmujących budynek rządowy, zaszokowała republikę. Naród białoruski jest przyzwyczajony do porządku i wymaga od ludzi działań uporządkowanych i praworządnych. Dla władz nastąpił moment prawdy; niepraworządnym prowokacjom trzeba było natychmiast przeciwstawić praworządną siłą. Policja spełniła swój obowiązek, zastosowała siłę i powstrzymała buntowników. Lecz Białoruś to nie Chiny, i nie był to plac Tien-An-Mien. Nie było to także Seattle ani Goteborg. Nie było ofiar; całe zdarzenie można było porównać do zamieszek spowodowanych przez kibiców piłkarskich, niezadowolonych z wyniku rozegranego meczu. Lecz zdarzyła się rzecz haniebna; nagle, jak gdyby na jakiś znak, moi koledzy, moi kumple dziennikarze zaczęli w centrum prasowym wysyłać histeryczne telegramy opiewające straszny rozlew krwi spowodowany przez tajną policję ostatniego dyktatora Europy. Dzięki Bogu, że Białorusini są zbyt spokojni by pójść na takie ekscesy. Nawet opozycyjna partia komunistyczna uznała za właściwe wysłanie policyjnych oddziałów prewencji. Zagrożenie wolnych wyborów oznacza zagrożenie wolności każdego obywatela; jest to groźba podważająca demokrację.
Mój cyniczny przyjaciel, profesor miejscowego uniwersytetu nie będący sympatykiem Łukaszenki (w jego opinii prezydent jest gburem i kretynem), powiedział: opozycja miała zrobić dobre widowisko, aby zasłużyć na wszystkie granty i subsydia jakie dostała. Dolary z Departamentu Stanu, NED (Narodowej Fundacji Demokracji), od Sorosa i CIA, miały na celu obalenie ostatniego socjalistycznego reżymu w Europie. Pieniądze te miały pozwolić liderom opozycji zachować fason, do którego się przyzwyczajono, lecz raz na jakiś czas oczekuje się, że pokażą prawdziwą krzepę.
Wikileaks ujawniła obecnie, w jaki sposób te nielegalne pieniądze przepływają ze skarbców w USA do białoruskiej „opozycji”. W poufnej depeszy 000732 z Wilna, z dnia 12 lipca 2005, amerykański dyplomata informuje Departament Stanu, że litewski urząd celny zatrzymał białoruskiego pracownika USAID (Amerykańskiej Agencji do Spraw Rozwoju Międzynarodowego) obwiniając go o przemyt pieniędzy. Kurierka została aresztowana, ponieważ próbowała przejechać z Litwy na Białoruś z 25 000 dolarów. Ponadto, przyznała się, że podczas dwóch poprzednich podróży przemyciła z Litwy ogółem 50 000 dolarów.
Dolary te są jedynie wierzchołkiem pieniężnej góry lodowej, która płynie od podatników amerykańskich do opozycji na Białorusi. Litewski urzędnik chwalił się, że rząd litewski „wykorzystuje różne osoby i drogi do przesyłania pieniędzy do poszczególnych ugrupowań na Białorusi, łącznie z dyplomatami”. Łukaszenko zawsze utrzymywał, że USA wydaje miliony dolarów na obalenie rządu maleńkiej Białorusi. Przedstawiciele Zachodu automatycznie temu zaprzeczają. Zachodnia prasa była oburzona: KRWAWY DYKTATOR WINI OPOZYCJĘ ZA WTRĄCANIE SIĘ YANKESÓW. Dowód znajduje się w poufnej depeszy ambasady USA do Departamentu Stanu. Nie da się temu zaprzeczyć.
Czarodziej Łukaszenko
Dlaczego USA musi płacić ludziom, by przeciwstawiali się Łukaszence? Jaka tajemnica kryje się za popularnością Łukaszenki? Został on wybrany demokratycznie w roku 1994, już po rozpadzie ZSRR. W pewnym sensie, zdołał on przekształcić chaotyczny upadek w całkiem dobre rozwiązanie. Zatrzymał prywatyzację, zapewnił wszystkim pełne zatrudnienie, zmierzył się ze zorganizowaną przestępczością i ją pokonał; jednym słowem, zabezpieczył porządek i utrzymał istniejące stosunki społeczne. Dla gości z Zachodu, Białoruś jest raczej dobrze utrzymanym doskonale funkcjonującym małym państwem wschodnioeuropejskim, nie różniącym się bardzo od swoich bałtyckich sąsiadów. Lecz dla przybywających z Rosji lub Ukrainy, jej bezpośrednich sąsiadów, jest cudownym, wyrosłym z poradzieckiej republiki ideałem państwa, którym one także mogły się stać. Jak Białoruś, mogłyby mieć czyste ulice, pełne zatrudnienie, sklepy sprzedające miejscowe produkty, policję nie wymuszającą łapówek, emerytury dla starych ludzi, i równość ekonomiczną.
Łukaszenko powstrzymał te rodzaje prywatyzacji forsowanej przez MFW, które zrujnowały sąsiadów Białorusi. W Rosji, kilku kolesi byłego prezydenta Jelcyna, jak obecnie więziony miliarder Chodorkowski, zagarnęli cały przemysł, kopalnie rudy żelaznej i tereny roponośne. Większość z ukradzionego narodowi mienia sprzedali przedsiębiorstwom zachodnim, które złupiły Wschód z pazernością nie mającą miejsca od czasów podboju Meksyku przez Corteza. Zwykli Rosjanie stracili pracę, mieszkania, i zostali pozbawieni usług socjalnych, natomiast superbogaci oligarchowie zaczęli kupować nieruchomości w luksusowych dzielnicach Londynu i na Lazurowym Wybrzeżu, wielkie jachty i drużyny piłkarskie. Dopiero prezydent Putin powstrzymał tę organizowaną pod auspicjami MFW szaloną wyprzedaż zasobów, i ocalił Rosję, lecz nikt nigdy nie zapomni koszmaru „szalonych lat dziewięćdziesiątych”.
Na obszarach poradzieckich wielkim problemem jest zorganizowana przestępczość. W ostatnim miesiącu obywatele Rosji dowiedzieli się o gangu, który narzucił swoje rządy na bogatym Kubaniu na południu Rosji, gwałty i bezkarne morderstwa trwały latami, gangsterzy i policjanci współuczestniczyli w zbrodniach i dzielili się łupami. Jednak na Białorusi nie ma zorganizowanej przestępczości, nie ma tajnych struktur na podobieństwo mafii. „Gangsterzy uciekli stąd w latach dziewięćdziesiątych”, powiedzieli mi tubylcy. Na Białorusi policjanci nie biorą łapówek, czym dotychczas nie mogą się pochwalić inne państwa poradzieckie. Łukaszenko osiągnął to przez zagwarantowanie emerytowanym policjantom przyzwoitych emerytur, dobrze przekraczających średnią, i przez bezlitosne zwalnianie ze służby skorumpowanych policjantów.
Na Białorusi nie ma oligarchów. Socjalizm ograniczony jest do większych pracodawców; własność prywatna i prywatny biznes są absolutnie respektowane. Miejscowi biznesmeni mówili mi, że korupcja jest mała, o wiele mniejsza niż w sąsiednich państwach. Jest wielu zamożnych ludzi, lecz brak superbogaczy; na ulicach Mińska jest wiele pięknych samochodów. Ogromna większość samochodów w Mińsku to nowoczesne ekonomiczne auta europejskie i japońskie. Starych radzieckich samochodów praktycznie się nie spotyka.
Na Białorusi nie ma konfliktów na tle narodowym lub religijnym. Kościoły katolickie i cerkwie prawosławne stoją na tych samych placach; przed pojawieniem się wielokulturowości, w ciągu wielu wieków zbudowano meczety i synagogi. Wschód był zawsze wielokulturowy: prawosławni chłopi, katolicka szlachta, żydowscy kupcy i tatarscy żołnierze mieszkali razem na Białorusi na długo przed XV wiekiem, kiedy to kraj ten stał się częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego, największego wtedy państwa w Europie. Oficjalnym językiem Księstwa był język starobiałoruski. Białoruskie oddziały, razem z polskimi rycerzami i smoleńskimi pułkami, 500 lat temu pobiły Krzyżaków na polach Grunwaldu.
Przeciwnicy Łukaszenki próbowali zagrać kartą etniczną, która okazała się tak skuteczna na Ukrainie i Litwie dla poróżnienia tradycyjnych przyjaciół. Popierali białoruski nacjonalizm i stary język białoruski, lecz obie te idee nie wypaliły. Romantyczna wizja opozycji - odrodzenie narodowe Białorusinów - jest bardzo poetyczna, jak odrodzenie innych mniejszości w Europie, lecz naród praktycznie nie chce za to walczyć.
Radziecki styl Łukaszenki w gospodarce pozwolił zachować źródła produkcji miejscowej, i okazuje się, że obok wszędobylskich towarów importowanych, podstawowe produkty są pochodzenia miejscowego. Białoruski ser, mleko, chleb i warzywa są ekologiczne i rosyjscy goście zawsze kupują i wiozą do domu tyle, ile mogą, smacznych, zdrowych i tanich produktów. Białoruski przemysł także się zachował. Podczas gdy MFW, w gwałtownym procesie deindustrializacji, wpędził sąsiadów do Trzeciego Świata, Białoruś wciąż wszystko produkuje, od odbiorników telewizyjnych do traktorów, od olbrzymich ciężarówek do kostiumów zaprojektowanych przez Yves Saint Laurena.
Na Białorusi nie ma partii politycznych. Nie ma tu jednej wielkiej partii politycznej, jak w Rosji, ani dwupartyjnego systemu, jak w USA. W ogóle nie ma tu partii politycznych. Partie nie są zakazane, lecz po prostu nie powstały. Była to jedna z wielkich idei Simone Weil, francuskiej filozofki marksistowskiej i przyjaciółki T.S. Eliota, chociaż ona zakazałaby partii całkowicie.
Białoruś przedstawia sobą interesujący udany model postępu ekonomicznego. Przypomniała światu, że mądry władca może uratować kraj. Lekcja ta jest szczególnie na czasie, ponieważ MFW doprowadził wiele krajów do bankructwa i niewypłacalności. Świat obecnie z dezaprobatą przypatruje się MFW i innym międzynarodowym inwestorom. Monetaryzm zbankrutował. Agresja militarna, na której polegał Bush, zawiodła. Żyjemy w erze pokryzysowej. Obecnie poszukiwane są inne drogi rozwoju. Ludzie zaczynają pytać: czy nie ma lepszej drogi? Białoruś udowodniła, że jest.
Jedno z głównych osiągnięć Białorusi polega na tym, że obroniła się przed wielkimi międzynarodowymi korporacjami. Podczas 20 lat, w ciągu których Zachód podporządkowywał sobie świat, maleńka Białoruś zdołała zachować swoje aktywa. Jest to bardzo ważna lekcja dla wielu krajów. Białoruś nie może pochwalić się żadnym Abramowiczem [rosyjski oligarcha], lecz kraj ten jest prawdziwą ojczyzną dla milionów raczej zadowolonych zwykłych obywateli.
Ogromna większość narodu białoruskiego jest zadowolona ze swego życia. Mają skromne zarobki porównywalne z sąsiednią Rosją, lecz nie ma bezrobocia i nie obawiają się, że ich zakład pracy zostanie zamknięty. Ich miasta są czyste, żywność tania, ogrzewanie i emerytury są dotowane, a komunikacja działa dobrze. Nie są sługami Wall Street, banku Goldman Sachs, Pentagonu, ani Panów Dyskursu. Swoim istnieniem zmuszają sąsiadów do zrobienia rachunku sumienia, są żywym dowodem na to, że Związek Radziecki nie musiał upaść, że socjalizm może działać dobrze, i że często działa lepiej od kapitalizmu finansowego.
To właśnie dlatego źli ludzie chcą zniszczyć Białoruś.
Kraj jest odizolowany od Zachodu: Białorusinowi bardzo trudno odwiedzić swego kuzyna w sąsiedniej Polsce lub Litwie, ponieważ UE nie da mu wizy. Szczególnie wrogo usposobiona jest Polska. Panując kiedyś na Białorusi, Polacy uważają siebie za uprawnionych do narzucania Wschodowi siłą zachodnich porządków. Wizy są bardzo drogie dla miejscowych. Jedyne lotnisko międzynarodowe jest praktycznie puste; jest bardzo mało lotów do i z Białorusi.
Stosunki z Rosją są dalekie od doskonałości. Rosyjscy oligarchowie usiłowali wykupić białoruski majątek, przemysł i rurociągi. Łukaszenko oparł się spekulantom z Nowego Jorku i Berlina, i nie ma zamiaru oddać narodowych bogactw w ręce złodziei z Moskwy. Zaczęły się więc naciski na Białoruś. Wiele można byłoby powiedzieć o ścisłym sojuszu z Rosją, lecz Białoruś zdaje sobie sprawę, że gdzieś za szerokim rosyjskim uśmiechem, czai się kłamstwo oligarchów. Im bardziej Rosja zdoła okiełznać zachłanność oligarchów, tym mniej będzie podejrzeń, co do zamiarów cynicznego wykorzystania naturalnej bliskości i chęci wzajemnego wspierania się obu narodów.
Obecnie, Łukaszenko prowadzi skomplikowaną grę z UE, mówi się nawet o możliwości wejścia Białorusi do zjednoczonej Europy. Nie jest to niemożliwe: ekonomicznie Białoruś jest w o wiele lepszej sytuacji niż większość państw wschodnioeuropejskich będących członkami UE.
Białoruś ma przyjacielskie stosunki z Wenezuelą i Kubą, z Chinami i Wietnamem. Jest krajem socjalistycznym, lecz ten socjalizm jest łagodny, pozostawia wiele miejsca dla przedsiębiorczości prywatnej i wolności osobistej. Białoruś znalazła sposób na zakonserwowanie i rozwój tych elementów socjalizmu, w które gdzie indziej całkowicie zwątpiono na początku lat 1990. Nie zważając na rozpacz MFW, socjalizm nieoczekiwanie rusza sprawnym chodem, w nowych szatach i z nową nadzieją. Wspaniale, że Białoruś dała radę przejść linę rozpiętą między wolnością i odpowiedzialnością, lawirując między rozpadem i obcymi wpływami. Szczególnie ważna, a nawet gorzka, jest ta lekcja dla sąsiedniej Rosji. Rosyjski analityk polityczny Sergiej Kara Murza powiedział, że system białoruski mógłby posłużyć za wzorzec wskrzeszenia państwa socjalistycznego.
Słowa te przypomniały mi historię meczetu Cristo de la Luz. Legenda mówi, że koń króla Alfonsa VI wkraczającego do Toledo zatrzymał się nagle i ukląkł przed ścianą meczetu; gdy odmurowano niszę, ukazał się krucyfiks oświetlony lampką oliwną, która płonęła nieprzerwanie przez 373 lata mauretańskiej okupacji. Był to wyraźny znak, że chrześcijaństwo niechybnie powraca nawet po długich latach ciemności. Gdy już socjalizm ponownie zwycięży, zwycięzcy odkryją jaśniejącą lampkę socjalizmu, wciąż palącą się na Białorusi.
Część II Tajemnice Wikileaks
W pierwszej części tego długiego artykułu udowodniliśmy, że USA tajnie przemyca pieniądze na Białoruś w celu wsparcia opozycji pozaparlamentarnej. Poprzednio, twierdzeniom tym rutynowo zaprzeczano. Obecnie mamy niezbity dowód w postaci depeszy z ambasady USA do Departamentu Stanu, której nie można zaprzeczyć.
Oczywiście, jeśli znajdzie się tę depeszę i można będzie ją zrozumieć. A także, jeśli rozumie się polityczne tło tej depeszy.
Depesze to tylko surowiec. Nie tak chaotyczny jak materiały afgańskie, poprzednia sensacja Wikileaks, lecz wciąż po prostu surowiec. Pisane są w ponurym żargonie Departamentu Stanu; większość historii z depesz była tworzona dla kolegów, i absolutnie nie dla osób postronnych. Przed ostatecznym oddaniem do rąk czytelnikowi trzeba je objaśnić, zinterpretować, skomentować. Przekopiowanie surowych depesz na stronę internetową nic nie da; czytelnik nigdy nie znalazłby właściwych depesz i prawdopodobnie nie mógłby zrozumieć ich znaczenia, nawet gdyby je znalazł.
Głównym zadaniem gazety lub strony internetowej z wiadomościami jest przetworzenie surowych danych i przedstawienie ich czytelnikowi. Praca ta wymaga od pracowników doświadczenia i wysokich kwalifikacji. Nie każda gazeta lub portal internetowy ma takie możliwości, i żadna z niezależnych stron nie może współzawodniczyć z materiałami do czytania produkowanymi przez media głównego nurtu. Jeśli wszystkie depesze byłyby opublikowane w lokalnej gazecie w Oklahoma lub Damaszku, któż by je czytał? Aby dostarczyć nasze wiadomości do naszego czytelnika, zmuszeni jesteśmy wykorzystywać te okropne media głównego nurtu.
Dlatego Julian Assange postanowił współpracować z kilkoma ważnymi zachodnimi liberalnymi gazetami z głównego nurtu mediów. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że wszystkie media głównego nurtu tak naprawdę są zależne; zależne od Pentagonu, CIA, Wall Street i wszystkich ich odpowiedników. Należy sobie także uświadomić, że nie każdy etatowy dziennikarz Guardiana, Le Monde lub New York Times jest nieuczciwym poplecznikiem ideologii imperialistycznej; a nawet nie każdy redaktor. Ale wiemy też, że nie każdy chce poświęcić swoją karierę by opublikować artykuł, który wywoła burzę protestów. Z tego punktu widzenia, różnica między liberalnymi mediami łagodnym a tymi o twardej linii imperialistycznej jest jedynie w guście.
Na przykład, jeśli planują zaatakować Afganistan, to twardogłowy Fox News po prostu zażąda precyzyjnego uderzenia na szczury pustyni, natomiast liberalny Guardian opublikuje artykuł Polly Toynbee lamentujący nad gorzkim losem Afganek. Ostatecznie chodzić będzie o to samo: o wojnę.
Nowoczesne uzależnione media są najsilniejszą bronią naszych władców. Współczesny pisarz rosyjski Wiktor Pielewin zwięźle wyjaśnia ich modus operandi: Media uzależnione nie martwią się o zawartość strumienia informacji i nie starają się jej kontrolować; one po prostu w odpowiednim momencie dodają kroplę trucizny do tego strumienia.
Ponadto, media te zręcznie organizują informację, aby nas zmylić. Nagłówek może wołać: „NAJBARDZIEJ ODRAŻAJĄCE MORDERSTWO!”, lecz artykuł opisuje przypadkowy wypadek. Nie czytamy tego, co jest pod nagłówkiem, a nagłówek zredagował redaktor a nie dziennikarz, który napisał artykuł. Twitter jest niczym innym jak tylko nieuporządkowaną masą nagłówków (wyróżnień); musimy się nauczyć rozumieć wyrażenia hasłowe.
W przypadku Białorusi, Guardian w przeddzień wyborów opublikował trzy depesze, co miało na celu zwiększenie zainteresowania i wpłynięcie na wyniki wyborów. Jeden z nagłówków, opublikowany 18 grudnia 2010 roku, głosił: „Wikileaks: Majątek Łukaszenko oceniany jest na 9 miliardów dolarów USA”. Był to nagłówek bardzo mylący. Wikileaks niczego nie powiedziała o bogactwie Łukaszenki. Po przeczytaniu całego tekstu, okazuje się, że były to jedynie domysły pracownika ambasady USA, który słyszał plotkę i przekazał ją Departamentowi Stanu. Jedynie w przedostatnim zdaniu artykułu mówi się, że w depeszy przyznano: „pracownik ambasady nie mógł sprawdzić źródeł (sic!) ani dokładności informacji”.
Tak więc, poprawny nagłówek powinien wyglądać następująco: „Wikileaks donosi: Dyplomaci USA rozpowszechniają niesprawdzone pogłoski o osobistym majątku Łukaszenki”. Lecz Guardian zredagował go inaczej i zasugerował, że to sama Wikileaks tak twierdziła.
Przypuśćmy, że pewnego dnia Wikileaks opublikuje depesze z rosyjskiej ambasady w Waszyngtonie do moskiewskiej centrali. Czy mamy się spodziewać, że w Guardianie zobaczymy krzyczący nagłówek w rodzaju: Wikileaks: Za 11 września stał Mossad!!
Byłoby bardziej prawdopodobne, gdybyśmy po prostu powiedzieli: „Wikileaks ujawnia, że Rosyjscy dyplomaci donoszą z Waszyngtonu o uporczywych pogłoskach o izraelskim zaangażowaniu w zamachy z 11 września”.
Inną depeszę o Białorusi opublikowaną w tym samym dniu opatrzono nagłówkiem: „Ambasada USA depeszuje: Białoruski prezydent usprawiedliwia przemoc wobec przeciwników”. Znowu, jest to nagłówek mylący, i ponownie większość nigdy nie przeczyta, co pod nim napisano. W rzeczywistości, ten bardzo interesujący raport zawiera omówienie długiej rozmowy, jaką z prezydentem Łukaszenko przeprowadził Minister Spraw Zagranicznych Estonii. Oto najbardziej interesujący, lecz niesprawdzony fakt, którego rozmyślnie nie wyróżniono w artykule w postaci nagłówka: Łukaszenko powiedział estońskiemu gościowi, że opozycja na Białorusi nigdy się nie zjednoczy, a istnieje jedynie by „pasożytować na zachodnich grantach”. Gdy czytamy artykuł, oczy nasze ciążą ku części wyróżnionej, przeskakując cenne informacje nad nią. W rzeczywistości, część wyróżniona nagłówkiem nic nie mówi o usprawiedliwianiu przemocy przeciwko oponentom. Tekst mówi coś całkiem innego: „Łukaszenko oznajmił, że opozycja powinna liczyć się z obrażeniami, gdyby zaatakowała policyjne oddziały prewencji”. A jest to czysta prawda: w każdym kraju, ludzie atakujący oddziały prewencyjne ponoszą obrażenia. W Izraelu do nich się także strzela, lecz to inna historia.
W ten sposób Guardian wykorzystał Wikileaks, aby wpłynąć na społeczeństwa zachodnie i białoruskich wyborców, i przygotować ich do zamieszek w dniu wyborów.
Reasumując: aby dostarczyć ludziom cenną informację, Julian Assange zawarł kontrakt z diabłem: mediami głównego nurtu. To normalne, że zawarł kontrakt z liberalnym skrzydłem głównego nurtu, ponieważ twardogłowi nigdy by na to nie poszli. Lecz ponieważ gazety liberalne także są osadzone w istniejącej rzeczywistości, więc swobodnie zniekształcają depesze, dodając mylące nagłówki i wyróżnienia oraz mylnie cytując tekst.
Dla mnie, czytelnika Guardiana od czasu, gdy pracowałem w BBC w połowie lat 1970, przykro jest mówić, że Guardian stał się oszustem. Gazeta ta ma ambicje dostarczania prawdziwej informacji myślącym liberałom i socjalistom w Anglii; lecz w godzinie prawdy, Guardian, podobnie jak zwolennicy Tony Blaira, zmieni poglądy.
Ponadto, Guardian najwidoczniej postanowił zniszczyć Wikileaks po jej wykorzystaniu. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść. Osadzeni w obecnej rzeczywistości redaktorzy Guardiana, dobrze wiedzący, że zespół Wikileaks nie da się obłaskawić ani zdyskredytować, przygotowują książkę pod tytułem Wzlot i upadek Wikileaks. Jeszcze jej nie wydano, bo muszą najpierw doprowadzić Wikileaks do upadku. Można to będzie zrobić na dwa sposoby.
Po pierwsze, przez skompromitowanie szefa Wikileaks, Juliana Assange. Zniszcz głowę, a ciało uschnie i obumrze. Nie ma tu miejsca na szczegółowe zajmowanie się zarzutami, lecz nigdy nie widziałem artykułu bardziej oczerniającego i kłamliwego niż ten ostatnio opublikowany o Assange w Guardianie, a widziałem niejedno. Jest to proces prowadzony przez media według najlepszej tradycji radzieckiej Prawdy z roku 1937. Jego autor, Nick Davies, dostał się w otoczenie ufnego Juliana a następnie zaatakował go, jak skorpion. Przed laty Davies pisał w swoich Flat Earth News (Wiadomościach z Płaskiej Ziemi), że normalną praktyką dziennikarską w Wielkiej Brytanii jest „przekupstwo”; obecnie udowadnia to ponad wszelką wątpliwość własnym pisarstwem.
Nie ma wątpliwości: Assange nigdy nie był gwałcicielem. Nazajutrz po rzekomym gwałcie, ofiara chwaliła się swoim przyjaciółkom na Twitterze, że miło spędziła czas z rzekomym gwałcicielem. Wszystko to opublikowano.
Ponadto, jeśli władze szwedzkie pierwotnie skoncentrowały się na oskarżeniu Juliana o gwałt, to dlaczego do swoich żądań o ekstradycję dołączyły warunek specjalny, zastrzegając sobie prawo przekazania go władzom USA?
Nick Davies wyraźnie podjął się wykonania podejrzanej roboty. Lecz czy opublikowanie tego artykułu było zwykłą omyłką Guardiana, czy też początkiem kampanii oszczerstw? „Jeden raz oznacza przypadek, dwa razy to zbieg okoliczności, za trzecim razem należy obawiać się ataku wroga”, tłumaczył James Bond w filmie Goldfinger. Tutaj można znaleźć drugi atak. Natomiast trzecim artykułem była nieoczekiwana próba oczernienia Assange przez skojarzenie go ze mną.
Ostatniego ataku dokonał notoryczny wróg Kościoła, Andrew Brown, człowiek, który uporczywie twierdził, że papież jest gejem. Ów Andrew Brown został, całkiem słusznie, określony, jako „przygłup z Guardiana”. Mam zawsze satysfakcję broniąc w dyskusji moich poglądów, chociaż Brown kompletnie nie rozumie dowcipów i niuansów mego pisania. Andrew Brown jest człowiekiem, który rozumie, że publiczność potrzebuje wrzaskliwych nagłówków. Nie mówimy teraz o mnóstwie zwariowanych blogerów, którzy twierdzą, że jestem wtyczką Mossadu w Wikileaks, i że Wikileaks jest całkowicie zależna od Mossadu.
W ogóle nie uważam, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach bierze poważnie te śmiechu warte oskarżenia – chodzi po prostu o to, aby coś jeszcze zarzucić Julianowi. Nie jestem członkiem Wikileaks, ani jej rzecznikiem, a jedynie przyjacielem. Lecz nawet beze mnie, Brown wciąż będzie mógł zaatakować Assange za cytowanie Sołżenicyna, nagrodzonego Noblem „notorycznego antysemity, którego książki są publikowane przez stronę rasistowską”. Oto cytat z popularnego blogu: Brown „jest poniżej wszelkiej krytyki, a od teraz, jest niczym”. Tak więc, redaktorzy Guardiana od czasu do czasu spuszczają go ze smyczy, narażając się na wstyd.
Drugim sposobem atakowania Wikikleaks jest wykorzystywanie jej, jako źródła dezinformacji. Depesze Departamentu Stanu USA są obosieczne. Są one pełne plotek, balonów próbnych i myślenia życzeniowego. Czytelnicy często nie rozumieją, że nagłówki trochę dodają do tego, co będzie za nimi, i są bardzo swobodną interpretacją zawartości artykułu. Mają oni skłonność wierzyć mylącym nagłówkom, które głoszą: „Wikileaks: Iran przygotowuje broń nuklearną” lub „Wikileaks: Wszyscy Arabowie chcą, by USA zniszczyło Iran”. Wikileaks nigdy tak nie twierdzi! Głosi tak na całe gardło Guardian i New York Times.
Prawidłowy nagłówek mógłby wyglądać następująco:
Wikileaks ujawnia, że w celu przypodobania się Departamentowi Stanu dyplomaci USA rozpowszechniają bezpodstawne plotki o irańskim programie nuklearnym.
Lecz za naszego życia nie doczekamy się takiego nagłówka. Coraz więcej ludzi mówi, że Wikileaks jest po prostu narzędziem Departamentu Stanu, CIA lub Mossadu. Jest to cena za wykorzystanie mediów głównego nurtu, które potrafią zatruć najczystsze źródło.
Jednak ja stawiam na Assange. Jest bystry i ma intelekt pierwszorzędnego szachisty. Ma w zanadrzu wiele niespodzianek. Być może Guardian będzie musiał zmienić dotychczasowy tytuł swojej książki Wzlot i upadek Wikileaks.
Izraelski Anioł
Teraz możemy zrozumieć tajemnicę izraelskiego zadowolenia z Wikileaks. Podczas gdy oficjele z USA byli po wyciekach wściekli, Izraelczycy byli raczej zadowoleni. Haaretz zamieścił taki nagłówek: Netanyahu: rewelacje Wikileaks były korzystne dla Izraela.
Naiwni zwolennicy teorii spiskowej natychmiast wywnioskowali, że Wikileaks jest izraelskim narzędziem, natomiast twardziele - że sączy „syjonistyczną truciznę”.
Prawda jest mniej dziwaczna, lecz bardziej przygnębiająca. Guardian i New York Times, Le Monde i Spiegel w ogóle nie są w stanie opublikować wiadomości, której nie zaakceptowałby Izrael. Mogą wypichcić całkiem kłopotliwy tekścik, lub lekko krytyczną analizę techniczną mającą na celu przekonanie krytycznych czytelników o swojej obiektywności. A od święta mogą nawet pozwolić przeciwnikowi na głoszenie jego poglądów. Lecz nigdy nie mogą opublikować wiadomości przynoszącej rzeczywistą szkodę Izraelowi. Odnosi się to do wszystkich mediów głównego nurtu.
Ponadto, żaden amerykański ambasador, który nie zamierzałby pójść na emeryturę w następnym miesiącu, nigdy nie wysłałby depeszy z którą nie zgodziłby się Izrael. Nawet gdyby przypuścić, że taki ambasador kamikadze wysłałby tę depeszę, gazety zignorowałyby ją.
Mając tysiące poufnych depesz o Izraelu, media nurtu głównego zwlekają i kręcą. Nic chcą puścić pary z gęby. Dlatego opóźniły publikację artykułów. Gdy już zostały zmuszone przez okoliczności lub konkurencję do opublikowania zawartości depesz, można się założyć, że przekręcą rewelacje na nagłówki pochlebne a w ostatnim paragrafie ukryją prawdę.
Zawsze życzliwy, Julian Assange przypisuje takie zachowanie „wrażliwości publiczności angielskiej, niemieckiej i francuskiej”. Ja nie jestem tak uprzejmy; nazywam to tchórzostwem, lub jeśli wolicie, ostrożnością. Każdy dziennikarz przeciwstawiający się państwu żydowskiemu przejdzie gehennę. Mają tysiące blogerów i setki gazet, przygotowanych do zaatakowania w sposób zmasowany, jak kiedyś zaatakowali prezydenta Cartera. Ataki przeciwko mnie są na porządku dziennym, z całego świata: od wielkiej gazety norweskiej do mało znaczącego blogu z antypodów.
Dziesięć lat temu, młody dziennikarz szwedzki opisał historię, jak przedstawiciele Izraela współpracują ze szwedzkimi mediami i jak na nie wpływają. Zrobił wywiady z sześcioma kolegami. Niestety, później dwóch z tych sześciu zaprzeczyło swoim słowom. To jest normalne: ludzie pozostający w cieniu syjonistycznego roju często zaprzeczają temu, co powiedzieli. Obecnie mamy magnetofony, lecz nawet one nam nie pomogą, ponieważ zaprzeczający będzie po prostu twierdził, że jego słowa zostały wyjęte z kontekstu. Przez te dziesięć lat, rój ciągle atakował biednego dziennikarza.
W takiej sytuacji, media nurtu głównego po prostu nie mogą nam pomóc. Zawodowi dziennikarze muszą bronić swoich rodzin i karier. Jak przychodzi co do czego, nie możemy na nich liczyć. Dopóki depesze znajdują się w rękach mediów głównego nurtu, nigdy niczego nie będziemy dokładnie wiedzieć ani nigdy w pełni nie zrozumiemy, jaka prawda kryje się za dowolnym wydarzeniem związanym z Izraelem.
Dlatego musimy prosić Juliana Assange o udostępnienie stronom spoza nurtu głównego, dostępu do wszystkich nieopublikowanych materiałów. Jesteśmy mediami alternatywnymi, i jeśli chcemy być prawdziwą alternatywą, musimy dostać szansę na sprawdzenie się w ogniu polemik.
|